wtorek, 28 czerwca 2016

"Gamedec #2: Sprzedawcy Lokomotyw" Marcina Przybyłka - recenzja

Uwielbiam gry komputerowe! Nawet pomimo tego, że lubię czytać bywają dni, kiedy tracę masę czasu na zagłębianie się w wirtualne rzeczywistości, wcielając się w szpiegów, żołnierzy przyszłości, bohaterów z legend czy władców zmieniających losy świata jednym ruchem ręki. Nic więc dziwnego, że pokochałem "Gamedeca: Granicę Rzeczywistości" Marcina Przybyłka (została zresztą zrecenzowana przez Vyar jakiś czas temu o, w tym miejscu), zbiorek krótkich opowieści o przygodach futurystycznego detektywa, którego pracą było rozwiązywanie problemów w wirtualnych światach zaawansowanych gier przyszłości. Niedawno sięgnąłem po drugą część tego znakomicie rokującego cyklu – mowa o "Sprzedawcach Lokomotyw".

"Gamedec: Sprzedawcy Lokomotyw" podejmują akcję po niewielkim czasie od chwili, w której Torkila Aymore spotkaliśmy po raz ostatni – wzbogaciwszy się na intratnych zleceniach pamiętanych z kart "Granicy Rzeczywistości", tytułowy detektyw mógł trochę zwolnić tempa i nacieszyć się życiem. Radość i spokój nie mogły jednak trwać długo. Wskutek ataku cyberterrorystycznego kilka z najpopularniejszych gier zostaje zainfekowana przez nieznany, potężny i diabelnie niebezpieczny wirus, który wydaje się atakować przede wszystkim zoenetów, czyli ludzi zamkniętych w sztucznych, robotycznych ciałach, co w świetle narastającej popularności tej nowej formy człowieka dodatkowo przyczynia się do ostrego pogorszenia nastrojów społecznych. Obowiązek nieoczekiwanie i ekspresowo dogania pana Aymore, który, wplątany w sam środek międzynarodowej intrygi, okazuje się wbrew woli pracować po trochu dla każdej ze stron konfliktu.

Już tutaj możemy zaobserwować pierwszą dużą zmianę w stosunku do "Granicy Rzeczywistości" i jest nią skala wydarzeń. O ile pierwszy tom serii składał się z krótkich historii, z których każda opowiadała jedną sprawę od początku do końca w sympatyczny, lekko podszyty parabolą sposób, w "Sprzedawcach Lokomotyw" pojawia się coś dużo, dużo większego. I tu kolejna różnica – tym razem nie mamy już do czynienia z opowiadaniami, a tekstem ciągłym podzielonym na sześć długich rozdziałów. Oba te odstępstwa od pierwowzoru zdecydowanie nie przypadły mi do gustu. Uwielbiałem pierwszy tom przygód Gamedeca właśnie za tę skromną, ale swobodną konstrukcję, serwującą czytelnikowi świat po kawałeczku, zostawiającą sporo niezapełnionych obszarów, w których wyobraźnia mogła kwitnąć i oddychać. Dzięki temu, że poszczególne historie były krótkie, umysł nie zdążył znudzić się jednym motywem, bo zaraz serwowano mu kolejny, świeży i w pewien sposób odkrywczy. Po czymś takim przejście w dłuższą, bardziej ciągłą formę było krokiem odważnym – i, moim zdaniem, nie do końca wyszło to całości na dobre.

Jak przystało na kontynuację, pojawiają się znani z wcześniejszej odsłony bohaterowie drugoplanowi – w tym niegdysiejsza gamedekini, a obecnie prezes Novatronics Ltd. ds. zabezpieczeń sieciowych, Pauline Eim wraz z jej synem-zoenetem Kononem, diginetka Anne, program towarzyski, który tak przypadł do gustu Torkilowi, że zlecił nadanie jej osobowości i umieszczenie w cybernetycznym ciele, a nawet Peter "Crash" Kytes, emerytowany czempion gry Goodabads, obecnie także przeniesiony do sztucznego ciała. Wszyscy oni sprawiają jednak wrażenie potraktowanych po macoszemu i wypranych z charakteru, który tak bardzo dawał się lubić poprzednio – jak papierowe kukiełki, których obecność praktycznie nie wnosi niczego konkretnego do fabuły. I diabelna szkoda, bo przecież relacje pana Aymore, choćby z postaciami kobiecymi, o których mówił, że "ma trzy serca, a każde w innym miejscu" były czymś, co dodawało "Granicy Rzeczywistości" skrzydeł i pazurów. Tymczasem oprócz Torkila nie ma tu ani jednej postaci, która zostałaby porządnie odwzorowana – co więcej, wydają się upchnięci w historii na siłę, by każdy z ważniejszych miał choć chwilkę "czasu antenowego".

Sam Torkil, na szczęście, jest równie sympatyczny co poprzednio, a żeby oddać sprawiedliwość autorowi muszę koniecznie wspomnieć o jednej rzeczy, która bardzo przypadła mi do gustu. W pewnym momencie wskutek użycia eksperymentalnego specyfiku Gamedec przeżywa powracające epizody psychotyczne. Fragmenty powieści, w których ma to miejsce, są prawdopodobnie najgenialniejszą cząstką całości. Czuć w nich tę dawną iskrę, są świetnie opisane, miejscami zabawne, miejscami po prostu straszne i muszę przyznać, że kiedy zaczęła się utrata zmysłów, szczerze bałem się o to, czy Torkil wyjdzie z tego w jednym kawałku. Dlaczego pozostali bohaterowie nie mogli wzbudzać tylu emocji? Jednocześnie nadal nie mogę się pozbyć wrażenia, że lubiłem go bardziej, kiedy nie był tak bardzo "na świeczniku", a wydaje się, że każda ważniejsza organizacja na świecie nagle postanowiła zainteresować się jednym z tysięcy przecież gamedeców w Warsaw City. To, chociaż trochę uzasadnione, wydaje się nieprawdopodobne i jakoś niepasujące do oryginału.

Intryga... Cóż, jest. I chociaż patrząc na całość z dystansu można uznać ją za dość przyzwoitą, moim zdaniem sposób jej przedstawienia pozostawia wiele do życzenia. Najzabawniej jest przecież, kiedy daje się szansę czytelnikowi, aby w oparciu o delikatne wskazówki mógł sam wysnuć jakąś teorię na temat wydarzeń, które mają miejsce, a potem skonfrontować ją z tym, co faktycznie wydarzyło się później. "Sprzedawcy Lokomotyw" takiej szansy nie dają. Najbardziej zaś frustrującym momentem powieści jest ten, w którym główny problem – oryginalny i interesujący, choć też pozostawiający wiele do życzenia – rozwiązany zostaje za pomocą machnięcia ręki i hasła "CZWARTY WYMIAR!". Urok fantastyki naukowej drzemie przecież właśnie w tym, że oprócz popisów fantazji pojawia się albo próba, albo chociaż sugestia próby wyjaśnienia, jak wyobrażone przez autora zjawiska miałyby działać. Nie można tak po prostu przyjąć pierwszego odpowiednio mądrze brzmiącego wyjaśnienia, a potem jeszcze próbować go opchnąć czytelnikowi!

Piszę to wszystko z ciężkim sercem. To nadal tekst tego samego człowieka, który dał nam "Granicę Rzeczywistości", a jednak ciężko uwierzyć, że tak jest w istocie. Przykro patrzeć, jak kolejny dobrze zapowiadający się cykl ulega "syndromowi Wiedźmina". Myślę, że pełno jest osób, którym "Sprzedawcy Lokomotyw" przypadną do gustu, obawiam się jednak, że są i tacy, którzy podzielą moje odczucia – że to już po prostu nie jest to samo, że utracono tu coś wspaniałego, coś magicznego i niepowtarzalnego, co sprawiało, że pierwowzór tak głęboko zapadł w pamięć.

Dane ogólne:
Tytuł: Gamedec #2: Sprzedawcy Lokomotyw
Autor: Marcin Przybyłek
Wydawnictwo: Supernova
Rok wydania: 2006
Liczba stron: 400

4 komentarze:

  1. Ok, muszę to sprawdzić na własnej skórze.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie znam tych klimatów, nie mniej jednak stanowi zagadkę to, dlaczego poziom tego utworu spadł.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podobnie dla mnie. Pierwsza część była istnym objawieniem, druga pomyłką. Może kolejne będą lepsze?

      Usuń

Daj znać, że widzisz ten post - zostaw komentarz albo "lajka"! (: