niedziela, 19 czerwca 2016

"Czarny Pryzmat" Brenta Weeksa

Same problemy mam z tym Czarnym Pryzmatem. Przebrnięcie przez tę książkę zajęło mi prawie rok, kiedy na przemian czytałem ją i odkładałem. To śmieszne, ponieważ siedemset stron z kawałkiem to może dużo, ale sam nigdy tak nie myślałem. Czytałem większe objętościowo teksty, które rzadko zajmowały mi więcej niż dwa, trzy dni. Recenzję, którą właśnie czytacie, piszę od tygodnia, chociaż podobno układanie okrągłych, obrazowych zdań idzie mi w miarę sprawnie. Całkiem jakby ktoś grał mi na nosie albo nazywał jakimś wyjątkowo wrednym przydomkiem. Ale w końcu - oto "Czarny Pryzmat" Brenta Weeksa, pierwszy tom sagi Powiernika Światła.

Mija piętnaście lat od Wojny Fałszywego Pryzmata, wyniszczającego konfliktu, który skąpał wszystkie siedem satrapii Chromerii w krwi setek tysięcy mężów. Uzurpator został pokonany dawno temu, jednak od tamtego czasu nic nie było takie samo – sojusz, który wygrał, wymienia się tronem imperium co siedem lat, na zmianę ciemiężąc te prowincje, które stanęły po niewłaściwej stronie w czasie wojny. Gavin Guile, Lord Pryzmat, najważniejsza postać religijna Chromerii i najpotężniejszy mag w całej krainie, wielki zwycięzca wielkiej rzezi i bohater prostego ludu, zaczyna się tym wszystkim męczyć. Zdaje sobie sprawę, że jego czas dobiega końca – zostało mu tylko pięć lat, na które wyznaczył sobie pięć wielkich zadań, które chce wypełnić, by móc odejść z poczuciem dobrze przeżytego życia, by odpokutować za swoje własne winy. Jednak nie tylko on ma dość. Oto jeden człowiek postanawia zjednoczyć pod swoim sztandarem podbite w czasie wojny prowincje i poprowadzić je na pohybel całej Chromerii, a teraz zagraża całemu porządkowi, który udało się z takim trudem zbudować – i to na głowie Pryzmata, spoczywa zadanie zduszenia rebelii w zarodku. Nie spodziewa się jednak, że piętnaście lat temu wydarzyło się coś więcej niż wojna, która zatrzęsła światem. Nie wiedząc o tym, spłodził bękarta... Dziś piętnastoletni chłopak, Kip, jest grubym i niezdarnym młodzieńcem, przekonanym o własnej mierności i pozbawionym wiary we własne siły. A jednak to właśnie on zrobi tu najwięcej zamieszania!

Gavin jest cesarzem i arcykapłanem, Pryzmatem – jedynym magiem (tzw. chromatą) zdolnym do krzesania wszystkich kolorów światła. Magia w Chromerii bierze bowiem swoje źródło u boga Orholama, pana światła i jest zdolnością absorbowania blasku słońca w różnych kolorach, a potem nadawania mu fizycznej, namacalnej postaci - luksynu. Każda barwa daje jednak luksyn o odmiennych właściwościach i każda odmienia jej użytkownika na własny, niesamowity sposób – czerwoni stają się impulsywni, spontaniczni i pełni agresji, niebiescy tak pragmatyczni i logiczni, że aż zakrawa to na psychopatię, zaś zieloni dzicy i nieokiełznani jak sama natura. W życiu każdego z nich nadchodzi moment, kiedy zbliżają się niebezpiecznie do granicy, za którą ich ciało i umysł nie będą w stanie przeciwstawiać się tym zmianom – jeśli ją przekroczą, popadną w obłęd, staną się potworami, niebezpiecznymi zarówno dla siebie, jak i dla wszystkich innych. Staną się kolorakami.

Jak można sądzić po tym krótkim wprowadzeniu, świat, w którym osadzona jest akcja serii, jest barwny (przepraszam...) i niezwykle dopracowany. Dość powiedzieć, że mój pobieżny opis jest tak daleki od wyjaśniania wszelkich niuansów, jak tylko może być – praw, wedle których funkcjonuje Chromeria, nie wyczerpuje w pełni nawet ta obszerna przecież powieść. Sposobem organizacji świata bardzo przypomina to innego pisarza, Brandona Sandersona. Tutaj jednak, choć sporo miejsca poświęcono opisowi złożonego systemu magii, trochę gorzej wypadło wyjaśnianie, jak właściwie powinno to działać.

Można, a nawet trzeba jednak przymknąć na to oko – dzieje się przecież tyle interesujących rzeczy, że aż szkoda tracić czas na takie rozważania podczas lektury! Wątek Gavina nie jest bowiem jedynym, a akcję poznajemy z perspektywy co najmniej sześciorga ważnych postaci, z których każda ma jakiś związek z wydarzeniami na całym świecie i jakieś własne, nie do końca jasne (przynajmniej na początku!) dążenia. Akcja co i rusz zalicza nieoczekiwane zwroty, które sprawiają, że warto przypiąć się pasami do fotela, a szczękę umocować na porządnym sznurku, by uniknąć urazów wynikających z jej ciągłego opadania. Jak powiedział sam autor w krótkiej notce na zakończenie, spróbował on wyobrazić sobie najbardziej klasyczne i najczęściej powtarzające się zachowania bohaterów w podobnych sytuacjach, a potem zmusił swoje postaci, by zrobiły dokładnie na odwrót. I wiecie co? To działa fenomenalnie, emocje podczas lektury miotają się jak chorągiewka w czasie huraganu, a od całości po prostu trudno się oderwać. Bardzo chciałbym podać jakiś przykład, ale zdradzić jakiekolwiek szczegóły fabuły komuś, kto jeszcze nie czytał, byłoby po prostu niewybaczalnym przewinieniem.

Bohaterowie zasługują na osobny akapit. Dawno nie spotkałem powieści, w której pojawia się aż tyle fajnych postaci. To wszystko prowadzi do niesamowicie przykrego ścisku w klatce piersiowej, bo w końcu trzeba wziąć stronę jednego z nich... Gavin, na przykład, to charyzmatyczny dupek, który przez cały czas próbuje utrzymać kłamstwo, jakim jest całe jego życie (mam nadzieję, że nie powiedziałem za dużo), jednocześnie starając się ze wszystkich sił ogarnąć cały ten bałagan, którego z resztą sam narobił – w środku dobry człowiek, który musi robić paskudne rzeczy, by świat nie zawalił się z jego winy. Pryzmat ma jednak brata, Dazena, tego, który w wielkiej wojnie stanął na czele wrogiego obozu. I wiecie co? Dazen też nie jest złym facetem, też ma swoje racje i też musi robić moralnie wątpliwe rzeczy w imię czegoś dobrego. Kip, syn Gavina, jest paskudną niezdarą i świetnie zdaje sobie z tego sprawę, a jego wewnętrzne rozterki są tak prawdziwe, a przy tym tak kapitalnie opisane, że aż trudno się nie roześmiać, jednocześnie przypominając sobie, że przecież też tacy byliśmy. Karris Białodąb, elitarna agentka Bieli i jedna ze strażniczek Pryzmata, jest jedną z najbardziej charakternych, a przy tym sympatycznych babek, jakie dotąd spotkałem w fantastyce, a jednak i ona ma kompleksy... a także, zupełnie przy okazji, kawał mrocznej historii i z Gavinem, i z Dazenem.

Mógłbym tak długo, ale myślę, że wcale nie ma takiej potrzeby – Czarny Pryzmat jest początkiem jednego z najciekawszych cyklów fantasy, jakie w ostatnich latach ukazały się na rynku wydawniczym. W doskonałych proporcjach miesza się tutaj intryga i akcja, komedia i dramat, bohaterowie zapadają w pamięć, a fabuła jest poprowadzona tak dobrze, że trudno nie poczuć niedosytu po ostatniej stronie. Zapytacie więc – Łotrze, dlaczego więc miałeś takie problemy z tą książką?

Jestem po prostu koszmarnie niepoukładanym facetem.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: The Black Prism
Autor: Brent Weeks
Wydawnictwo: MAG
Rok wydania polskiego: 2015
Liczba stron: 732

5 komentarzy:

  1. Moim zdaniem, jak książkę się morduje przez rok to znak, że nie jest cudowna. Ja miałam tak tylko raz - z Anna Kareniną. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Albo, na przykład, ma się dużo rzeczy do zrecenzowania i przeczytania "na już", więc brakuje czasu na czytanie własne.

      Usuń
  2. Książka wydaje się fajna, może się przebiję, choć nie lubię fantastyki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hm, to może być trudno, jako że "Pryzmat" jest dosć klasycznym fantasy. Ale spróbować zawsze można...

      Usuń
    2. Też wydaje mi się, że żeby się przekonać, może lepsze byłoby coś lżejszego.

      Usuń

Daj znać, że widzisz ten post - zostaw komentarz albo "lajka"! (: