poniedziałek, 29 czerwca 2015

Na pohybel przygodzie, czyli "Cuda i Dziwy Mistrza Haxerlina" Jacka Wróbla

   Magów mamy w fantastyce różnych. Są tacy, którzy jednym słowem potrafią niszczyć światy, są adepci sztuk mrocznych i tajemnych, czarnoksiężnicy i stróże równowagi, starzy mistrzowie sztuki i młodzi adepci. Kochani, tolerowani bądź prześladowani; dobrzy lub źli. I w znacznej większości zajmują się, z większym bądź mniejszym zaangażowaniem, niszczeniem bądź ratowaniem świata. A co jeśli ktoś magiem być nie może, chociaż bardzo, bardzo by chciał? Chociaż widział swoją przyszłość jasno i prosto, jako słynnego czarodzieja, podziwianego i rozpieszczanego przez otoczenie, któremu wszyscy dogadzają już choćby za to, że swoją obecnością gwarantuje okolicy dobrobyt i bezpieczeństwo, a plany pokrzyżował mu jeden, jedyny szczegół… Co taki człowiek ma robić?

   Haxerlin swoje prawdziwe imię porzucił już dawno, gdy zdecydował się zostać wędrownym kupcem. Wdział na siebie szaty, przywodzące na myśl kogoś władającego tajemną mocą (choć może trochę tandetne… ), zapakował wóz magicznymi artefaktami (a przynajmniej rzeczami, które mogłyby nimi być), i wyruszył w trasę. Magiczne drobiazgi sprzedają się nie najgorzej, w końcu wielu jest ludzi potrzebujących uzdrowienia, wzmocnienia, poprawy losu czy po prostu okazjonalnego wsparcia lub ciekawej pamiątki popartej solennym zapewnieniem sprzedającego, że wielu podobnym mu już pomogło; gorzej, gdy ktoś chce jego domniemaną moc zastosować… Kiedy napój miłosny okazuje się być czystą wódką, a Miecz Posępnego Czerepu – zwykłym, zardzewiałym żelastwem, nasz Mistrz powinien być już daleko, w szybkim tempie szukając kryjówki, a w te okolice nie wracać aż do kolejnej zmiany władzy, kiedy to jego „winy” zostaną zapomniane. I, co najważniejsze, absolutnie nie pokazywać się w pobliżu prawdziwych magów. Losy Haxerlina zostały ukazane w formie opowiadań, uporządkowanych chronologicznie i powiązanych ze sobą nie tylko postaciami pierwszoplanowymi, ale i ogólnym tłem wydarzeń i losami przyjaciół kupca.

   Główny bohater to osoba może nie specyficzna, ale na pewno charakterna – mały, gruby człowieczek, którego siłą jest spryt i egoizm. Trochę ma z Arivalda („Ani słowa prawdy”), trochę z Rincewinda (Świat Dysku), charakterem przypomina mieszankę obu wymienionych z domieszką liska-chytruska, ale bez dobrych cech ich charakterów, za to obdarzony jest ogromną dozą łaskawości bogów, zwanej szczęściem. Stanowczo próbuje unikać przygód, wplątując się w nie zawsze przypadkowo, gdy trafi w ręce „starego znajomego” chcącego wyrównać rachunki. W ten sposób dostaje na przykład „zlecenie” odbicia pewnej pięknej nimfy z rąk głowy sąsiedniego miasta, na co pierwszym planem jest oczywiście jak najszybsza ucieczka. Co innego jednak, gdy da się rzecz wykonać cudzymi rękami i jeszcze zgarnąć za to nagrodę… Do tej misji mag bierze sobie towarzysza, Jonę Piętkę, którego podobieństwo do bohatera miejscowych legend, Kordaka, zamierza wykorzystać. Rzecz ma się odbyć prosto: niby-Kordak wygłasza przemówienie, nimfa się zakochuje, wywożą ją gdzie trzeba, wszyscy zadowoleni (może oprócz samej zainteresowanej). Chyba, żeby coś poszło nie tak… na przykład gdyby ktoś wpadł już na podobny pomysł.

   Kilka innych postaci również zasługuje na to, by przyjrzeć się im bliżej, a do tych z całą pewnością należy Thuz , tajemniczy towarzysz wędrówek, który nie przestaje wyklinać na swoje życie i złorzeczyć temu, który go tak urządził. Złośliwość losu (w postaci autora) uczyniła z niego postać przezabawną i uroczą, chociaż niepozbawioną charakteru – stara się być złośliwy, arogancki i nieprzyjemny, jednocześnie musząc grać rolę kogoś zupełnie innego. Jego postępowanie, komentarze, to, jak odnosi się do innych i oni do niego sprawiało, że opowiadania, w których występował, należą do moich ulubionych już przez wzgląd na kontrast, który tworzył ze starym Mistrzem. Inną z bardziej interesujących osób jest Jacob Zaco, dawny strażnik, obecnie będący fałszerzem i kanciarzem, który pojawia się kilkukrotnie w roli wysłannika przeznaczenia wpędzającego biednego Haxa w kolejne przygody. Jest zgryźliwy, ironiczny i wyraźnie nieszczery; wprowadza do książki nastrój mrocznego salonu z grupą podejrzanych typków, grających w karty, gdy nigdy nie wiadomo, czy gra nie toczy się o czyjeś życie. A co z resztą? Tu już bywa różnie. Postacie zarysowane są lepiej lub gorzej, część z nich, choć może nie wywołuje sympatii, to jednak jest żywa i specyficzna, inne to po prostu personifikacje jednej cechy. Problem jest tu chyba z kobietami, wśród których mogę wyłonić trzy typy: nieszczęśliwe żony, prostytutki i oszustki. Tylko jedna otrzymała od autora na tyle uwagi, by faktycznie pokazać, że coś potrafi.

   Kwestia kobiet w Insirii została potraktowana bardzo specyficznie, i nie jest to tylko specyfika typowa dla okołośredniowiecznych realiów, gdzie żeńska część społeczeństwa miała przed sobą dwie ścieżki „kariery”: żony lub prostytutki (czarownice to wszak osobna sprawa). Autor posunął się krok (a nawet kilka…) dalej: stworzył Oświecony Kościół Mizoginistyczny. Głoszone przez jego wyznawców poglądy są jasne i proste: kobieta to stworzenie podrzędne, podległe mężczyźnie, służące do zaspokajania jego potrzeb, z wybrakowaną duszą i mniejszym umysłem. Z dogmatami tej wiary zapoznamy się poznając lekarza (ciekawa rzecz, człowiek nauki i wyznawca tak nietypowego poglądu), który przecież ma przy sobie pielęgniarki. Jak godzi pracę z kobietami z tym, co głosi jego kościół? Z takim podejściem jednak spotkamy się jeszcze przy okazji późniejszych wydarzeń, aż do sabotażu działań pań wykazujących się większą inicjatywą w życiu. Chwała głównemu bohaterowi, że te kwestie wyraźnie go nie przekonują (choć i w rycerza na białym koniu też się nie bawi, woląc milczeć dla własnego bezpieczeństwa). Jestem pełna podziwu dla pana, panie Jacku, bo właśnie wsadziłeś pan kij w mrowisko. Mam nadzieję, że ma pan gotową kryjówkę na wypadek jakiegoś płonącego w okolicy stosu.

   Sam nastrój panujący w książce nie jest jednak wcale mroczny ani przesadnie poważny, chociaż można zaobserwować pewną tendencję spadkową wraz z postępem wydarzeń, jednak całość utrzymana jest w dość baśniowym i rubasznym klimacie. Co prawda wulgarności jako takiej się tu nie uświadczy, jednak język, który używa znaczna większość postaci dość mocno się o nią ociera, a najlepszym tego przykładem jest karczemna przyśpiewka wędrownego barda, ułożona „na cześć” Haxerlina i Thuza, w której brzydkie słowa są zastępowane zwykłymi, jednak kompozycja sama narzuca inne słówko, bardziej pasujące do rymu. Zupełnie jak typowe przyśpiewki weselne. Nie brak też bardziej i mniej subtelnych nawiązań do seksu (Jona Piętka, człowiek prosty i niewinny, a wpadł w towarzystwo kusicielki… biedny, biedny poczciwiec!), oraz, już zdecydowanie niezawoalowanych odniesień do obecnych „numerów jeden” w popkulturze. Najbardziej oberwało się tu „Grze o Tron” co stanowi i plus, i minus całości – „szpileczki” wbijane przez autora są bardzo trafnie sformułowane, niemniej jednak takie zabiegi mają to do siebie, że szybko się dezaktualizują. Za parę lat śmiać się z tego będzie tylko „starsze pokolenie” czytaczy.

   Autor pokusił się o wykreowanie na podstawie średniowiecznej obyczajowości, własnych realiów. Oprócz specyficznego podejścia do kobiet są jeszcze bogowie, co do których właściwie nie wiadomo na ile są realni, a ile ich stanowi sama ludzka wiara – chociaż natykamy się podczas czytania na rozważania o naturze boskości i jej pochodzeniu, nie zostaje to jednak ostatecznie rozstrzygnięte i pozostawia wyobraźni czytelnika trochę pola do popisu. Haxerlin co prawda unika jak może zabaw w politykę, jednak wyraźnie polityka zamierza bawić się nim, więc i o sytuacji państwa dowiemy się sporo, dochodząc nawet do takich kwestii, jak przemyt narkotyków i teorie spiskowe na temat władzy. Dorzucając do tego całą gamę istot fantastycznych… spróbuj, czytelniku, wynaleźć wszystkie nawiązania zawarte w tej książce. Podczas czytania nie raz można się uśmiechnąć zrozumiawszy, jak sprytnie przemycona została do opowieści jakaś sytuacja z naszej rzeczywistości.

   „Cuda i Dziwy Mistrza Haxerlina” to debiutancka książka Jacka Wróbla, i muszę powiedzieć, że jest to zdecydowanie udany debiut. Zarówno styl powieści, język w niej użyty, humor i charakter bohaterów przypadły mi do gustu, nie bardzo potrafię znaleźć więc coś, do czego mogłabym się przyczepić. Zabolało mnie jedynie nagłe zniknięcie mojego „pieszczocha”, Thuza, i mam nadzieję, że pojawi się jeszcze. Zakończenie wyraźnie wskazuje na to, że z Haxem spotkamy się w kolejnym tomie, i nie będzie on miał łatwego życia, więc pozostaję na dzień dzisiejszy względnie spokojna i pełna nadziei co do dalszych jego losów. Zapoznanie się z kramikiem Mistrza uważam obecnie za obowiązek szanującego się czytelnika fantastyki, „Cuda i Dziwy…” są bowiem pozycją, o której się na pewno jeszcze nie raz usłyszy, a jest warta każdej chwili spędzonej z nią. 


Za egzemplarz recenzencki dziękuje serdecznie wydawnictwu Genius Creations.
A że czegoś takiego przegapić nie można, to zapraszam po własną sztukę na stronę księgarni Madbooks.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Cuda i Dziwy Mistrza Haxerlina
Autor: Jacek Wróbel
Wydawnictwo: Genius Creations
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 375


sobota, 27 czerwca 2015

Bohaterowie nadejdą... Więc strzeż się. - B. Sanderson "Stalowe Serce"

Niech podniesie rękę ten, kto może z czystym sumieniem przyznać się, że nigdy, choćby w dzieciństwie, nie marzył choć przez chwilę o zostaniu superbohaterem.

Hm. Tak myślałem. Pan w trzecim rzędzie po lewej może już opuścić rękę i wyjść. Pozostałych zachęcam do dalszej uwagi.

Uwielbiamy opowieści o herosach. Karmimy się nimi od najmłodszych lat, a niektórym z nas nigdy tak naprawdę nie przechodzi ta fascynacja... Czym? Chyba tą niesamowitością. Tym, jacy są silni, wspaniali, odważni i szlachetni. Każdy (w granicach błędu statystycznego) dzieciak chciałby być taki. Oprócz tego każdy dzieciak chciałby potrafić strzelać laserami z oczu, latać, ulatniać przedmioty, znikać albo przynajmniej mieć te czadowe szpony wysuwające się spomiędzy knykci. Superherosi są wyjątkowi, mają coś, czego nie potrafi nikt inny, a korzystają z tych talentów, by chronić przeciętnych ludzi przed złem – i tym sposobem zasługiwać na ich niesłabnący podziw.

Właśnie o nich, choć nie przede wszystkim o nich, jest nowa powieść Brandona Sandersona. "Stalowe Serce" opowiada o świecie podobnym do naszego, w którym w niedalekiej przyszłości niesamowite zjawisko astronomiczne w postaci blasku na niebie odmieniło nielicznych, nadając im przerozmaite nadprzyrodzone talenty. Tutaj jednak dziecięce fascynacje spotykają po raz pierwszy twardy grunt logiki typowej dla powieści Sandersona – Epicy (The Epics), bo tak przeciętni ludzie nazywają tych odmienionych – nie są przyjaciółmi. Nie bronią prostego tłumu. Są bandą hedonistycznych, psycho- i socjopatycznych nikczemników, którzy korzystają ze swoich niesamowitych darów po to, by zwyczajnie brać to, na co mają ochotę w danej chwili - a ile osób przy tym zginie kompletnie nie ma dla nich znaczenia. Epicy ruinują świat, kiedy najpotężniejsi podporządkowują sobie słabszych i zagarniają coraz więcej władzy dla siebie. Rządy państw są bezsilne i szybko tracą kontrolę nad sytuacją. Od tej pory liczą się tylko moce – kto ich nie ma, musi służyć tym, kto je ma, albo chociaż kryć się przed ich wzrokiem. Na tle takiego właśnie spustoszonego despotyzmem świata poznajemy Davida Charlestona – w prologu ma osiem lat i jest świadkiem śmierci swojego ojca z rąk jednego z Epików, tytułowego Stalowego Serca. Stalowego Serca nie imają się kule. Potrafi latać, władać żywiołami i miotać z dłoni promienie jasnego, palącego światła. Z takimi talentami podporządkowanie sobie terenów dzisiejszego Chicago przychodzi mu bez trudu. Szybko obwołuje się jego imperatorem, a nawet bogiem, narzucając swoją wolę innym, zarówno zwyczajnym ludziom, jak i słabszym Epikom. Jednak boi się czegoś. Jest myśl, która spędza mu sen z powiek. Boi się, że wydarzenia tamtego dnia ujawniły jego słabość – głęboko skrywany sekret każdego Epika. Niezwyciężony heros w czasie pierwszych scen książki zostaje bowiem ranny, gdy trafia go zabłąkana kula. I chociaż zabija sprawcę, ojca Davida oraz wszystkich świadków zajścia, od tej pory próba ukrycia tego faktu staje się jego obsesją. David przeżywa cudem. Dziesięć lat później, wciąż ogarnięty żądzą zemsty na nieśmiertelnym krzywdzicielu, postanawia przyłączyć się do grupy tajemniczych Mścicieli – zwykłych ludzi, którzy postanowili przeciwstawić się Epikom. Ma nadzieję, że tajemnica, którą dzieli ze Stalowym Sercem, może stać się sposobem na zgubę ciemiężyciela.

Czytać "Stalowe Serce" to jak oglądać niezły film akcji. Dużo się dzieje, opisówka jest świetna, dynamiczna, wręcz wybuchowa, zwroty akcji, jak przystało na Sandersona, nagłe i niespodziewane, ale mimo tego karkołomnego tempa narzuconego czytelnikowi całość zachowuje pewną, także typową dla tego autora, spójność i logikę. Na pochwałę zasługuje też kreacja bohaterów powieści: każdy z nich jest w pewien sposób charakterystyczny, ma swoje dążenia, typowy dla siebie sposób bycia i motywacje, które nimi kierują, a także rolę w zespole, która czyni go niezastąpionym. Czytelnik dość szybko zaczyna ich lubić i niepokoić się o ich losy. Naprawdę świetnie ukazano tu bowiem, jak niebezpiecznej roboty podejmują się Mściciele. Każda kolejna akcja, nieważne jak dobrze zaplanowana, jest niemal pewnym sposobem na śmierć. I choć Mściciele są prawdziwymi profesjonalistami dysponującymi najlepszym sprzętem, jaki można zdobyć, pozostają jedynie ludźmi – tak kruchymi wobec obezwładniającej potęgi Epików.

Sami Epicy także wykreowani są z pomysłem i werwą. I chociaż moce, jakimi dysponują, są w większości wręcz typowe dla kanonu tego typu fantastyki, w interesujący sposób spleciono je ze sobą oraz z indywidualną słabością każdego z nich, dając całkiem obszerną galerię interesujących czarnych charakterów. Przykład? Jeden ze słabszych Epików miasta Newcago posiada dar przewidywania zagrożenia – ale tylko takiego, które doprowadziłoby do jego śmierci. Musi się jednak skoncentrować, aby ten szósty zmysł działał. Co z wyjątkowym trudem przychodzi mu w obecności pięknych kobiet...

Tutaj mógłbym skończyć ten tekst. Stwierdzić, że "Stalowe Serce" można po prostu wziąć i czytać, bo takie to dobre i przemyślane. Jest jednak coś, co nie dawało mi spokoju w czasie lektury. Można wręcz powiedzieć, że ta książka sama jest takim Epikiem – ma całą masę kapitalnych zalet, ale jedną, bardzo wyeksponowaną piętę Achillesa. Tą piętą...

Tą piętą jest polskie tłumaczenie. Z niejasnego dla mnie powodu wiele nazw własnych zostało przetłumaczonych na naszą rodowitą mowę (tytułowy Stalowe Serce – w oryginale Steelheart – jako pierwszy z brzegu przykład), jednak nie wszystkie, co daje (przynajmniej w moim odczuciu) przykre wrażenie niespójności i jest po prostu nieestetyczne. W jednym miejscu czytamy o Pożarze, o Władcy Nocy albo o Siewcy Śmierci, by w następnym pojawili się Faultline, Fortuity albo Conflux... Dlaczego nie "Wyrwa", "Przypadek" albo "Nagromadzenie"? (Ostatnia propozycja może się Naszym Drogim Czytelnikom wydawać pozbawiona sensu, ale zapewniam, że nabierze go po lekturze powieści.) Nie przetłumaczono także nazwy zjawiska, które doprowadziło do pojawienia się Epików (to słowo też mi się nie podoba – i chociaż w oryginale brzmi to "Epic", w naszym języku to słowo oznacza raczej kogoś, kto pisze epikę...), czyli Calamity. Razi to w oczy, ponieważ w świecie powieści ta właśnie nazwa stała się popularnym przekleństwem. Dlaczego nie "Kataklizm" albo "Nieszczęście", niech to Calamity?!

Jeden z bohaterów powieści, Cody, jest z pochodzenia Szkotem – z typową dla tego narodu bezpośredniością w mowie oraz upodobaniem do wtrącania ciekawostek na temat swojego kraju, tamtejszych anegdotek i innych. I tutaj pani tłumacz, Joanna Szczepańska, się nie popisała, ponieważ czytając jego wypowiedzi zastanawiałem się często, czy komandos jest pijany, czy po prostu idiotą. Dopiero w oryginale miało to sens. Inny przykład: David w pewnym momencie podejmuje się bardzo ryzykownej akcji, która w efekcie ujawnia Mścicielom słabość jednego z ich głównych wrogów. Przywódca grupy chwali go słowami "obiecujesz coś" – w oryginale pewnie "you are promising" albo "you show promise", czyli "jesteś obiecujący", "dobrze rokujesz". Jestem co najmniej pewien, że David Profesorowi niczego nie obiecał. Tłumaczenie pani Szczepańskiej nie ma się zbyt dobrze także jeśli chodzi o opisy broni - znajdziemy tutaj takie cuda jak karabiny szturmowe z teleskopami (chyba po to, by strzelać z nich w kosmos... W oryginale "scope" czyli po prostu luneta) albo pistolety obrotowe (trzeba odrobinki humoru, żeby osiemdziesięciokilowego Gatlinga nazwać "pistoletem". Przynajmniej chcę wierzyć, że to humor, bo czytając opis czterometrowego mecha, notabene przetłumaczonego jako "zmechanizowany robot" - to są, uch, niezmechanizowane roboty? - wyposażonego w dwa pistolety obrotowe, na przemian wyłem ze śmiechu i rozpaczy).

Podsumowując – naprawdę przyjemna lektura, trzymająca w napięciu i w intrygujący sposób przerabiająca stary, dobrze już znany motyw, ale jeśli ktoś ma taką możliwość, stanowczo zachęcam do przeczytania oryginału... Aby nie przyłapać się na nagłym pragnieniu, żeby przycalamicić głową w ścianę.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Steelheart
Autor: Brandon Sanderson
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Rok wydania: 2015
Rok wydania oryginału: 2013
Liczba stron: 444

Survival, Evasion, Resistance, Escape. "Cel za horyzontem. Opowieść snajpera GROM-u"

   GROM – polska jednostka wojskowa do zadań specjalnych obchodzi w tym roku już 25 rocznicę powstania. Jednak wiele osób niewielkie ma pojęcie o tym, czym właściwie zajmuje się ta owiana tajemnicą (i dobrze!) grupa panów w mundurach, ograniczając swoją wiedzę do samego faktu jej istnienia i co bardziej medialnych epizodów jej działań, poruszanych głównie w telewizyjnych wiadomościach. Więcej słyszy się o amerykanach, o których to można znaleźć mnóstwo książek ze wspomnieniami konkretnych osób, dorzucając do tego filmy, te fabularne oparte na faktach, jak i dokumentalne. Tymczasem i o naszych słyszało się tu i ówdzie, jak choćby w publikacji „GROM – Siła i Honor” wydanej w 2013 roku, będącej wywiadem z generałem Petelickim, i nowowydanej pozycji Black Publishing, „Cel za horyzontem. Opowieść snajpera GROM-u”. Ta ostatnia trafiła w moje ręce.

   Książka stanowi zbiór wspomnień Karola K. Soyki, który, chociaż występuje pod pseudonimem, wprowadza czytelnika w realia pracy w tak specyficznym otoczeniu w sposób dokładny – i niebywale interesujący. Przede wszystkim, przedstawia siebie: chłopaka wychowanego na wsi, w leśnej okolicy, który zawsze radził sobie w naturze, a zdobyte tam umiejętności i wytrzymałość sprawiły, że był dla jednostki osobą o świetnych predyspozycjach. Na selekcję zgłosił się sam, nie wiedząc jeszcze w co właściwie się pakuje. Czytelnik może przejść razem z nim przez cały etap testów, późniejsze rozmowy, będzie uczestniczył w niektórych akcjach, pozna zasady taktyk zarówno na morzu, w lesie jak i w terenie zabudowanym, w Polsce, Stanach, na Haiti czy w Iraku, przeżyje chwile grozy i pośmieje się z wojskowego humoru.

   Ten humor to zdecydowanie mocna strona książki. Nie jest to tylko „klasycznie” żołnierskie przeklinanie (chociaż i to się zdarza, stanowiąc momenty, w których śmiałam się jak głupia, chociaż na co dzień za wulgarnym językiem nie przepadam. To po prostu stanowi tak zaskakujący kontrast ze spokojnym tonem wypowiedzi autora…), ale przede wszystkim anegdotki, dotyczące często dość zaskakujących sytuacji. Najlepszym przykładem jest chyba fakt ćwiczenia kamuflażu przez snajperów, na… grzybiarzach w lesie. Niesamowicie niepokoi to, że wychodząc na spacer w naturę nigdy nie wiesz, co się czai obok… a panowie, którzy poszli w zieleń, by się skutecznie alkoholizować i zostali zagadnięci przez podłoże pod stopami chyba już nigdy nie spojrzą na las tak samo. Idąc dalej – jak, będąc w ukryciu, radzić sobie z przechodzącym obok patrolem, któremu towarzyszy pies? Jak radzi sobie snajper, gdy przebywa w terenie przez dłuższy czas, a spać przecież trzeba, by nie tracić zdolności do koncentracji; bądź co robi w innych, najróżniejszych nagłych wypadkach?

   Wielbicielom wojskowości powinny też przypaść do gustu opisy posiadanej przez jednostkę broni, od początku jej istnienia po czasy obecne, oraz przykłady co ważniejszych i bardziej znanych misji, gdzie wszystko to opatrzone jest zdjęciami. Twarze znacznej większość osób są na nich zamazane, pozostawiono jedynie autora i znane osobistości. Na ostatnich stronach czeka jeszcze niespodzianka – fotografie zaświadczeń odbytych szkoleń i uzyskanych odznaczeń, między innymi Krzyża Zasługi za dzielność oraz Gwiazdy Iraku. Trudniejszy temat natomiast stanowi odniesienie bytu samego GROM-u do sytuacji politycznej w Polsce, rozgrywek władzy, w której byli niejednokrotnie wykorzystywani i tego, jak to wszystko wpływało na samą formację. Osoby, które i tak nie przepadają na polską władzą będą miały tutaj pokaz tego, co też ci postawieni wysoko panowie potrafią… w negatywnym znaczeniu tego słowa. Wykorzystywanie jednostki do zadań specjalnych w celu wyszukiwania dokumentów (afera Macierewicza), a później takie, a nie inne wykorzystanie przez polityków słynnej listy wołają o pomstę do nieba, a to tylko jedna ze spraw poruszonych tu.

   Kolejnym plusem jest język użyty przez autora: prosty, zrozumiały, bez przesadnego zagłębiania się w techniczne słownictwo, a jeśli się takie pojawi, to tłumaczone jest od razu. Zdarzają się wtrącenia w języku angielskim, ponieważ w książce poświęcono sporo miejsca na wspomnienia współpracy z amerykanami i szkoleń w USA, w których uczestniczył Soyka. Poruszono też kwestię znajomości języków obcych i uczenia w tym zakresie żołnierzy. Specyficzny zdaje się jedynie ciąg opisywanych wydarzeń, odrobinę chaotyczny, co jest już zasługą przyjętego stylu pisania: narracja pierwszoosobowa, brzmiąca tak, jak opowieść weterana przy ognisku, który to człowiek czasem popada w dygresje, po których wraca co prawda do pierwotnego tematu, ale dzieje się to często sporo później. Nie przeszkadza to w czytaniu, opisy są ze sobą na tyle powiązane, że gładko przechodzi się od jednej sytuacji do drugiej. Całość opatrzona jest bibliografią – i aż chciałoby się zapytać, czego ona dotyczy, jeśli książka jest zapisem wspomnień, będących faktami? W tekście brak odniesień do niej. Pomimo wszystko, stanowi ona fantastyczny zbiór publikacji związanych z tematem i do niejednej z pozycji wymienionych w niej chętnie bym się dobrała.

   Na zakończenie zaś – kilka słów od pana Kotowskiego. Dotyczą one znów sytuacji wojska w Polsce, choć tym razem od innej strony: odbioru kwestii misji przez społeczeństwo i tego, jak politycy promują siebie, umniejszając często osiągnięcia i znaczenie polskich sił zbrojnych na fali ogólnej niechęci do niektórych metod, stosowanych w wyjątkowych sytuacjach, głównie odnosząc się do tortur. Próbuje odpowiedzieć na pytanie, jaki pogląd na sprawę ma on sam, moralnie i zdroworozsądkowo. Jest to krótki tekst, ale mający ogromną wartość, jest bowiem mimo wszystko całkowicie obiektywny, co wynika z doskonałej znajomości faktów i sytuacji. Zostawia też ten temat do przemyślenia czytelnikowi, by ten, wiedząc już trochę i jeszcze więcej mogąc się dowiedzieć, wyrobił sobie własną opinię, nie dyktowaną medialnym szałem.

   „Cel za horyzontem” jest pozycją, którą poleciłabym każdemu, bo zawiera nie tylko ciekawostki i zabawne historyjki, ale też fakty i rzeczy, które po prostu trzeba wiedzieć, a o których łatwo się zapomina, bo telewizja też lubi podążać za modą zamiast rzetelnie przedstawiać wydarzenia. Są to też informacje podane w bardzo łatwo przyswajalnej formie, a książkę czyta się jak najlepszą powieść sensacyjną, z jeszcze większym przejęciem płynącym ze świadomości, że nic z tego nie zostało zmyślone. Po prostu raz wziąwszy ją do ręki, odkłada się dopiero po skończeniu, u mnie dodatkowo z głęboką satysfakcją faktem, że tak wartościowa rzecz trafiła w moje ręce.

Dziękuję serdecznie wydawnictwu Black Publishing za egzemplarz recenzencki.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Cel za horyzontem. Opowieść snajpera GROM-u
Autor:  Karol K. Soyka, Krzysztof Kotowski
Wydawnictwo: Black Publishing
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 232

czwartek, 25 czerwca 2015

Jessika po drugiej stronie tapety. Grahama Masterona "Anioł Jessiki"

   Czasy szkolne i dzieciństwo większość z nas wspomina z nostalgią, jako okres w życiu, kiedy nie miało się zmartwień bądź były one mało istotne i tymczasowe, a przynajmniej się takie wydawały. Jest to też wiek, w którym wiedzy mamy jeszcze niewiele, za to wyobraźnia pracuje na zwiększonych obrotach, często przyprawiając posiadacza o chwile skrajnych emocji, od rozbawienia do strachu. Niezaprzeczalną rolę w życiu młodego człowieka odgrywa otoczenie, koleżanki i koledzy. I chyba każdy z nas pamięta tą jedną osobę, która odstawała od reszty, mniej towarzyską bądź w jakimś sensie inną, nierzadko będącą ofiarą niewybrednych żartów reszty. Może ktoś w czytelników sam do tej grupy należał…

   Kimś takim jest czternastoletnia Jessika. Jej rodzice zginęli w wypadku, po którym jej została pamiątka w postaci uszkodzonej stopy. Dziewczynka kuleje, co zostaje natychmiast zauważone w nowej szkole i jest regularnie obśmiewane przez miejscową przywódczynię grupy. Nie pomaga fakt, że Jess jest osobą kochającą wróżki, z wielkim talentem do rysowania, na dodatek nieco nieśmiałą. Któregoś dnia jednak dochodzi do kolejnego wypadku, w którym dziewczynka, w pogodni za rozrzuconymi przez rówieśników rysunkami spada ze schodów. Budzi się kilka dni później w domu, otoczona troskliwą opieką dziadków i… słyszy ciche szepty, których pochodzenia nie umie ustalić, a które proszą ją o pomoc, ponieważ grozi im śmiertelne niebezpieczeństwo. Podejrzewając, że być może staruszkowie urywają coś przed nią, postanawia na własną rękę odkryć, skąd przemawiają do niej przerażone dzieci.

   Masterton jest pisarzem znanym i lubianym, a przy jego dziełach zdarzało mi się już spędzać pełne napięcia chwile (i nieprzespane noce potem), ale „Anioł Jessiki” wydaje się trochę odstawać i klimatem, i zaangażowaniem w mroczne elementy treści. Wydarzenia opisanie w tej książce można określić w najlepszym wypadku jako „dziwne”, momentami zakrawające na urocze, jednak stanowczo nie ma w niej nic, co sprawiłoby, że ruszenie się gdzieś nocą stałoby się wyzwaniem z powodu zbyt silnie pracującej wyobraźni. Urocza jest za to sama główna bohaterka (i jej przyjaciele), którzy zupełnie nie zachowują się jak typowi przedstawiciele amerykańskich nastolatków, są za to kochanymi dziećmi przeżywającymi przygodę, co do której podejrzewa się od razu niemal, czym właściwie jest. Bezsens niektórych wydarzeń (na przykład chowanie potrąconego przez auto dziecka zamiast niezwłocznego powiadomienia jej rodziny i pilnego sprowadzenia pomocy. Tego nie tłumaczy totalnie nic, zwłaszcza że we wspomnianej scenie uczestniczyła osoba dorosła) tylko to potwierdza.

   Zastanawia także tytuł książki, jako że anioła nie da się wypatrzyć niemal do samego końca, a i tak gra rolę epizodyczną jedynie. Opis z okładki głosi: „Czy kamienny anioł strzegący grobu dawno zmarłych dzieci okaże się jej aniołem stróżem?”, ma się więc nadzieję, że faktycznie będzie miał jakieś znaczenie dla historii. Nie ma, a szkoda. Szkoda też niewykorzystanego potencjału innych wątków: zmarłej w domu piątki chorych dzieci, tajemniczej historii wiążącej się ze zniknięciem ich matki, sąsiadki-medium… To wszystko gubi się gdzieś w opisach wydarzeń, które autor uznał za istotniejsze, a które niestety zupełnie nie są zbyt poruszające. Zakończenie niestety również nie zachwyciło, głownie dlatego, że właśnie takiego zwrotu akcji obawiałam się od początku.

   Jedyne, co przemawiało do mnie w „Aniele…” to samo miasto. To mała miejscowość ze starymi, pamiętającymi czasy wojen domami, w których działy się często niesamowite i mrożące krew w żyłach historie, ponure z wyglądu, ze starymi strychami, zagraconymi rzeczami należącymi do poprzednich właścicieli. Zaraza, która przetoczyła się przez te okolice kilkadziesiąt lat temu sprawiła, że populacja w większości zmieniła się na „nietutejszych”, ale są tam jeszcze osoby, które pamiętają wiele i tyleż mogą opowiedzieć w ciepłym miejscu przy kominku. A gdy przychodzi większa śnieżyca, miasteczko po prostu zostaje odcięte od świata, nie działają telefony, a drogi stają się nieprzejezdne. Czyż nie jest to urocze miejsce do życia?

   Trudno mi polecić tę właśnie książkę Mastertona, bo w moich oczach nie stanowi dzieła, które można określić mianem „horror”. To po prostu dziwna historyjka, trochę naiwna, trochę ciekawa, ale ogółem taka sobie. Spędziłam przy niej dokładnie jeden wieczór (jest dość krótka i czyta się szybko), czasu nie żałuję, ale i nie sądzę, bym miała jeszcze do niej wracać. Pozostało jeszcze na dodatek trochę żalu po tych kilku interesujących wątkach, które można by rozwinąć, dodając opowieści charakteru. Fanom autora być może książka przypadnie do gustu, ale jeśli ktoś szuka wrażeń i strasznych opowieści, to nie znajdzie ich tutaj.

Za egzemparz recenzencki serdecznie dziękuję wydawnictwu Albatros.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Jessica’s Angel
Autor:  Graham Masterton
Wydawnictwo: Albatros
Rok wydania: 2015 (wydanie III)
Liczba stron: 208

środa, 24 czerwca 2015

Nikt nie spodziewa się hiszpańskiej inkwizycji, czyli "Wszystkiego co ważne ... dowiedziałem się od Monty Pythona"

   Monty Python! Legenda kabaretu i filmów komediowych. Kto tych panów nie zna? Można ich kochać lub nienawidzić, śmiać się jak wariat słuchając ich, bądź rezygnować, stwierdziwszy, że to „nie dla mnie”. Tak czy inaczej – nazwa znana. Sześciu panów, którzy przed prawie pięćdziesięciu laty stworzyli Latający Cyrk Monty Pythona i kontynuowało jego działalność przez długi czas na wielu płaszczyznach, to dziś już staruszkowie, i można sobie tylko wyobrazić, jakim humorem raczą swoje dzieci i wnuki. Na temat panów powstawały już filmy i książki, a ich fenomen nadal pozostaje bez godnego naśladowcy. Jedną z takich książek, i chyba najbardziej zwracającą uwagę wizualnie, udało mi się dopaść w swoje szpony.

   Publikacja panów Cogana i Masseya o lekko przydługim tytule „Wszystkiego co ważne …* dowiedziałem się od Monty Pythona” (w miejsce kropek do wstawienia dziedziny życia podane niżej na okładce), wedle ich własnych słów, nie ma na celu tłumaczenia, co w żartach Latającego Cyrku było śmieszne. Jeśli do kogoś nie przemawia humor pythonów, wyjaśnianie mu tego nie ma sensu, natomiast tym, których bawi ich gra, wyjawianie punkt po punkcie co też poeta miał na myśli może tylko popsuć zabawę. W zamian za to autorzy poruszyli kwestię historii samych aktorów, ich wykształcenia, życia prywatnego, wyznawanych poglądów i relacji z innymi ludźmi. Obraz, jaki wyłania się z tekstu jest ciekawy, choć i zaskakujący dla osoby, która nigdy nie zastanawiała się nad tak zwanych drugim dnem żartów: cała szóstka to osoby wykształcone na najlepszych brytyjskich uczelniach, specjalizujący się w historii, ekonomii czy politologii. Mnogość nawiązań do historii i obecnej sytuacji na świecie może zaskoczyć nawet wieloletniego fana formacji, i nie mówię o tak oczywistych rzeczach, jak hiszpańska inkwizycja (choć i o niej sporo przeczytamy).

   Książka jest pisana specyficznym językiem, który nie stracił na tłumaczeniu, co jest o tyle ważne, że autorzy posługiwali się stylistyką pythonowską już od pierwszej strony. Częste w tekście są zwroty bezpośrednie do czytelnika, a nawet do kilku, podzieleni oni zostali bowiem na kategorie: pierwsza to osoby, które poczytują sobie to dziełko, stojąc przed sklepową półką („bierz i leć do kasy, na co czekasz?!”); druga to jej właściciele (absolutna przeciętność, wyraźnie podkreślana), natomiast trzecia, czyli osoby z wydaniami luksusowymi (których zawartości i oprawy nawet autorzy sobie nie wyobrażają), traktowane oczywiście ze wszelkimi względami i uwagą, zakrawającą na lizusostwo. Taki sposób pisania może zaskoczyć na początku, jednak idealnie wpasowuje się w tematykę książki.

   Nie można nie zwrócić uwagi na szatę graficzną, nawiązującej projektem okładki i kart tytułowych rozdziałów do animacji otwierających programy Pythonów, szkoda tylko, że wszystkie poza okładką są czarno-białe (a może w wydaniu luksusowym jest inaczej?). Dodatkowym uzupełnieniem są rozrzucone w tekście ramki z „Bezużytecznymi faktami”, które zawierają wyjaśnienie niektórych pojęć. Nie są one jednak suchymi regułkami – pisane są takim samym, oryginalnym językiem i potraktowane dość lekko, jeśli chodzi o ładunek informacji, przedstawiając rzecz raczej na przykładach, i to nie zawsze może adekwatnych, ale z całą pewnością zabawnych. Karty rozdziałów mówią wyraźnie o tym, co w danej części się znajdzie i o jakiej dziedzinie kultury bądź nauki będzie mowa, i czy mi się wydaje, czy na każdej pojawia się słowo „pornografia”?

   Kwestią sporną może okazać się to, jak przełożono tytuł. O ile transkrypcja jest wierna i dokładna, o tyle przedstawienie jej na okładce już nieco niefortunne: „Wszystkiego co ważne…* dowiedziałem się od Monty Pythona” z dodanym niżej „*o historii, sztuce, poezji (…)” bez tego dolnego dopisku nie brzmi dobrze, a wręcz jak coś, w co ten dopisek włożono niejako na siłę. Można się odnieść do oryginalnego: „Everything I Ever Neeeded to Know About ….* I Learned From Monty Python”, by zauważyć, że przeoczenie „about” robi sporą różnicę. Panowie, nie dało się zostawić tego małego w naszym języku spójnika, by to jedno, ale jakże znaczące zdanie miało więcej sensu?

   Specyfika książki sprawia, że jest to lektura nie tylko dla fanów formacji Monty Python, a wręcz mogłaby służyć jako całkiem niezły materiał reklamowy. Nienarzucające się, proste teksty, wyjaśniające kontekst historyczny i społeczny skeczy, mówiące o występujących w nich aktorach, przytaczając ich wypowiedzi, okraszone sporą dawką swoistego, absurdalnego humoru i ujęte w charakterystyczne ramy graficzne sprawiają, że uśmiechnęłam się nie raz podczas czytania, nabierając coraz to większej ochoty na powtórzenie sobie tego i owego z twórczości grupy i obejrzenia tego, czego jeszcze nie znam. Pozycję polecam jako ciekawostkę, obok której nie sposób przejść obojętnie.

Za egzemplarz recenzencki serdecznie dziękuję wydawnictwu Bukowy Las.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Everything I Ever Needed to Know About …* I learned from Monty Python
Autor:  Brian Cogan, Jeff Massey
Wydawnictwo: Bukowy Las
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 320

piątek, 19 czerwca 2015

O atomie - bez atomu. "Śmiertleny atom" Elżbiety Stasik

   Energia atomowa jest w naszym kraju kwestią jak najbardziej aktualną, w związku z ciągle ponawianymi apelami o wyczerpywanie się dotąd używanych paliw kopalnych. Dane co do czasu, jaki nam został, by węgiel i ropa zdążyły się skończyć są różne, jednak żadna nie sięga datami daleko w przyszłość. Wyjścia z sytuacji są dokładnie dwa: zainteresować się na poważnie elektrowniami jądrowymi, albo odnawialnymi, naturalnymi źródłami energii. Temat jest kontrowersyjny, dzieli społeczeństwo na dwa obozy: tych, którzy w atomie widzą pewną przyszłość, oraz ludzi, którzy boją się zagrożenia wynikającego z użycia takich właśnie metod zaopatrzenia społeczeństwa w niezbędny do życia prąd.  Swoje podejście do sprawy wyjaśnia w książce „Śmiertelny atom” jej autorka.

   Książki pani Stasik nie mogłabym określić jako kompletne źródło informacji. Stanowi ona rozprawę o energii atomowej, jednak tylko w niewielkim zakresie, obejmującym głównie kontekst polityczny i ekonomiczny. W bardzo rozbudowany i przejrzysty sposób omawia historię wydobycia rudy uranowej, od czasów PRL do współczesnych, podając jako nadrzędny przykład wydobycie w kopalniach polskich w Sudetach. Dla porównania, odnosi się do również nieczynnych już wyrobisk w niemieckim Ronneburgu, gdzie została już rozpoczęta daleko posunięta rekultywacja terenów – niestety w Polsce nie bardzo się o tym myśli, a pozostałości hałd – według autorki, co wywnioskowała, jak można przeczytać w tej cienkiej, ale pełnej informacji książeczce, z rozmów z mieszkańcami dotkniętych problemem miejscowości – jak zostały zostawione, tak leżą po dziś dzień. Bardzo drobiazgowo potraktowany został temat cen uranu, ilości i miejsc jego wydobycia, sytuacji na rynku światowym i skutkom jej ewentualnych zmian.

   Te rzeczy znajdziemy w „Śmiertelnym atomie”. Czego w tej książce nie znajdziemy? Otóż: nauki, pomijając oczywiście wymienione wcześniej. Nie dokopiemy się tu do informacji na temat samej energii atomowej, tego, czym jest, jak powstaje, jak wyglądają elektrownie, jakie są ich mocne i słabe strony, skąd może płynąć zagrożenie… Brakuje faktów o awaryjności (pomijając wspominki o dwóch głównych, Czarnobylu i Fukushimie, jedynie pobieżne), o promieniowaniu i skutkach jego działania, krótko- i długotrwałych, o dawkach promieniowania mogących wywołać choroby, odniesień do obecnych warunków panujących w i naokoło elektrowni, brak – wreszcie – choćby wzmianki o tym, jak od czasów PRL rozwinęła się technologia w tej dziedzinie. Wszystkie te kwestie, a jest ich sporo, kwitowane są przez autorkę rzuconą jedynie czasem niejasną aluzją. Rozumiem, że jeśli się nie zna, to się nie wypowiada, ale nie w takim temacie… gdy chce się kogoś straszyć, trzeba wiedzieć, czym. Risercz był dobry, ale stanowczo niekompletny.

   Podczas czytania zwracają uwagę często występujące cytaty, i muszę stwierdzić, że ich źródła są bardzo różne: od wypowiedzi specjalistów, przez tłumaczenia niemieckiej prasy i dokumentów, do… blogów. W stosunku autorki do przytaczanych fragmentów widać niepokojącą tendencję: naukowcy są traktowany z dystansem, natomiast nikomu nie znani blogerzy już „coś tam pewnie wiedzą, należałoby się zastanowić”. Tłumaczenia z niemieckich źródeł autorka wykonuje sama, i byłabym wdzięczna widząc przy tej okazji jakąś konsultację merytoryczną… Czy taka zaistniała? Wątpię. Problematyczne są też fotografie – żadna z nich nie została podpisana, brakuje autorów zdjęć. I czy ja dobrze widzę na zdjęciu z „demonstracji” antyatomowej panią po prostu świecącą biustem? Odrobinę to niesmaczne, nie ze względu na samą nagość, ale tematykę, którą pani wykorzystała, aby pochwalić się wdziękami.

   Moja opinia o książce „Śmiertelny atom” nie będzie może tak zła, jak się spodziewałam, że będzie, ale nadal daleko jej do pozytywnej. Elżbieta Stasik wykonała kawał dobrej roboty, doszukując się tak wielu informacji z interesujących ją dziedzin, niemniej jednak postawiła wszystko na jedną jedynie kartę, a to w przypadku tematu tak istotnego i złożonego, jak energia atomowa, nie powinno mieć miejsca. Atom to nie rzecz, którą można rozważać tylko z punktu widzenia polityki państwa bądź jej finansów, a resztę przemilczać, strasząc niedopowiedzeniami i ogólnym stwierdzeniem „bo to szkodzi!”. Proponowałabym autorce, by swoją publikację jeszcze przemyślała – bo rozumiem, jakie są plusy i minusy takiego przedsięwzięcia, jak elektrownia jądrowa – i uzupełniła ją o brakujące elementy, ponieważ, jak sama wspomniała, trzeba się uczyć, by nie straszyć po prostu „promieniotwórczym potworem z umysłowych bagien”. Dodać muszę też, że i czytelnicy mogą się srodze zawieść na tej książce, ponieważ poszukując tu mrożących krew w żyłach opowieści o bombach i chorobach popromiennych, nie znajdą zgoła nic, a na domiar złego zostaną zarzuceni cenami, nazwami spółek, państw i miast. Książka ta jest dość dobra pod względem niewielkiego ułamka potrzebnych w niej informacji – i na tym się kończy. Poleciłabym, ale dopiero jej drugie, rozszerzone wydanie, jeśli tylko nie będzie równie tendencyjne jak to.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Novae Res.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Śmiertelny atom
Autor:  Elżbieta Stasik
Wydawnictwo: Novae Res
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 190

środa, 17 czerwca 2015

Parą i zaklęciem. "Wolsung: Antologia", tom 1

   "Wolsung: Magia Wieku Pary" to tytuł, który nawet czytelnikom fantasy może niewiele powiedzieć. Inaczej ma się rzecz z osobami grającymi w gry fabularne RPG, którzy system ten znają lub co najmniej o nim słyszeli. A jest on zdecydowanie warty uwagi jako rdzennie polski, choć wydawany i za granicą (w tym w USA), chociaż już sam klimat – steampunk z klasycznie fantastyczną mieszanką ras i profesji już przyciąga spojrzenia. Świat, w którym magia miesza się z technologią (tworząc wybuchową mieszankę – technomagię!), smoki są już parosmokami, na niebie królują mechaniczne wiwerny i sterowce, a ludzie żyją na równi z elfami, krasnoludami, orkami i innymi rasami, spędzając czas na rozwiązywaniu zagadek kryminalnych aż się prosił o coś więcej… tysiące scenariuszy gier i pomysłów na przygodę nie poszłoby przecież na marne, więc dzięki wydawnictwu Van Der Book ukazał się niedawno pierwszy tom opowiadań osadzonych właśnie w uniwersum Wolsunga. Na książkę składa się trzynaście opowiadań, pisanych zarówno przez autorów już znanych, jak choćby Paweł Majka („Pokój światów”) czy Krzysztof Piskorski („Cienioryt”), ale i debiutantów, uczestników konkursu, a tekst drugiego z wymienionych panów otwiera zbiór.

   „Archibald Compton i zaginione miasto Enli-La” to krótka historia badacza, będącego synem słynnego ojca, który co prawda sam z siebie wiele nie osiągnął, ale za to ma spore ambicje i dysponuje jeszcze większymi pokładami kreatywności. Tekst jest niesamowicie zabawny, akcja dynamiczna i pozbawiona przestojów, już sama scena początkowa – doktorek jadący bicyklem po dachu płonącego pociągu – zapowiada, że na nudę nie ma szans. Kilkakrotnie powtarzające się zdanie „Przyszedł mu do głowy bardzo zły pomysł” wywoływało uśmiech za każdym razem, mówi bowiem wiele o głównym bohaterze. Jedyną rzeczą, do której mogłabym się w przypadku pana Piskorskiego przyczepić to to, że opowiadanie jest… za krótkie. Zostawiło mnie z poczuciem bolesnego niedosytu, spowodowanego faktem skrócenia do maksimum bądź pozostawienia niewyjaśnionych wielu wątków.

   Drugi z tekstów, „Królowa Atlantydy” Igora Myszkiewicza, to już historia wyprawy badawczej, która poszła bardzo nie tak: jej uczestniczka została porwana przez nekromantę, zwanego po prostu Dokrotem, i przemieniona magią dzikich plemion w… coś. Wyruszający na jej ratunek towarzysze zupełnie nie zdają sobie sprawy z tego, jaki koszmar czeka ich po odnalezieniu porywaczy. Opowiadanie Myszkiewicza jest najmroczniejsze w tym tomie, choć klimatem przywodzi na myśl też trochę „Piratów z Karaibów” w ich bardziej ponurych momentach. I jest to bardzo pozytywna cecha.

   Paweł Majka natomiast wystąpił z utworem, traktującym również o wyprawie poszukiwaczy skarbów, dorzucając jednak do tego naukowca-nieudacznika i zagadkę kryminalną. Gnom Herstings i troll Perfokles Durront niejako przypadkowo dołączają do drużyny pana Grepersbortha, choć zostają przyjęci dość ciepło. Byłoby to miłym zbiegiem okoliczności, że z katastrofy balonu udaje im się wyjść cało, i na dodatek znaleźć towarzystwo cywilizowanych ludzi w dzikiej puszczy, gdyby nie fakt, że niedługo potem atakują ich tubylcy, a w tajemniczych okolicznościach ginie sam pomysłodawca i szef wyprawy. Durront bierze na siebie odpowiedzialność za znalezienie mordercy. Pan Majka w tym wydaniu zyskał sobie moją sympatię, choć może w dziwny sposób: miło spotkać kogoś, kto stawia przecinki w równie niemożliwych miejscach, jak ja. I „Ostatnia praca Perfoklesa Durronta” to jedyne opowiadanie, gdzie podobne zjawisko zauważyłam. Korekto, czuwaj.

   Mateusz Bielski przyznaje się do bycia graczem i ilustratorem samego podręcznika do gry „Wolsung”, więc ciekawa byłam jego wizji. I okazała się być rzeczywiście jedną z tych, które tematycznie wyróżniają się w całości: historia niziołka Giana, podróżującego w kompanii krasnoludzkiego inżyniera nowoczesnym pociągiem „Colossus” schodzi z klimatu leniwie zblazowanego w upiorny w szybkim tempie. A wszystko zaczyna się, gdy niziołek spotyka pewną tajemniczą damę w ubrudzonej winem sukni, która na przyjęciu podsyła mu liścik, każąc zejść do maszynowni, gdzie obaj znajdują coś, co w żadnym wypadku nie powinno się tam znajdować… Technomagia w pełnej krasie. Czytałam z zapartym tchem.

   „Jeździec wiwern” Michała Studniarka został z miejsca moim ulubionym opowiadaniem, i nie spadł z tej pozycji do samego końca. Jest to historia pilota ze Slawii, który „przypadkiem” zostaje zaangażowany do próbnego przelotu i walki pokazowej prototypu nowej mechanicznej wiwerny. Możemy poznać tu trochę lepiej wolsungowy odpowiednik Polski i charakter jej obywateli, a ponadto pobawić się troszkę w poznawanie specyfiki podniebnego rzemiosła. To ostatnie decyduje o wyjątkowości „Jeźdźca wiwern”: opis walki w powietrzu, uczuć i reakcji pilota, oraz zgrabnie wpleciony motyw kontaktu myślowego z „pojazdem”, czy zaklętą w nim duszę umarłego lotnika. Panie Studniarek, dobra robota. Ja chciałabym więcej w tym stylu.

   Z kolei „Przebudzenie” Karola Woźniczaka jest w mojej opinii, jakby dla kontrastu, najsłabszym opowiadaniem tego tomu. Przedstawia budzącego się po latach snu Wolfganga Hirscha, wiernego oficera Nieumarłej Rzeszy, który przed laty został wybrany do roli Feniksa – jeśli Rzesza upadnie, on ma powstać i za pomocą klucza aktywować tajemną broń, która zamieni świat w piekło. Niestety pan Hirsch, zamiast zrobić, co do niego należy, zaczyna się zastanawiać…  Tekst opowiadania jest krótki, i o ile motyw z Nieumarłą Rzeszą i nawiązanie do jej  historii są bardzo intrygujące, o tyle postać głównego bohatera, sens jego istnienia i działań już są mocno wątpliwe… We mnie, jako w czytelniku, całość wywołała tylko jedno pytanie: po co? I odrobinę żalu, że wionie z niej takim bezsensem.

   „Krąg de Berville’a” Marcina Rusnaka to kolejna opowieść detektywistyczna. Akcja dzieje się w Lyonesse, gdzie zamordowany został właściciel domu aukcyjnego, gnom Spencer Hebb. Skradzione przy tej okazji zostało pozornie niezbyt atrakcyjne i niedrogie dziełko, „Spisek siarkowy”. Parę dni później w lokalnej gazecie ukazuje się anonimowy list, obwieszczający, że kolejną ofiarą ma być sama królowa… Intryga skonstruowana przez Rusnaka jest skomplikowana, wielopoziomowa, i tym lepsza, że jej rozwiązanie jest diablo nieoczywiste… bo wymaga wyjścia poza świat dostępny zmysłom. U mnie – miejsce pierwsze pod względem motywu kryminalnego.

   Pierwsze opowiadanie pisane przez kobietę w tym tomiku (choć nie ostatnie) to „Dziennik Doktora Augusty”. Jest to historia morderstwa podczas wyprawy badawczej. Jednak w odróżnieniu od innych, tu akcja widziana jest z perspektywy dwóch postaci: jako zapisy z dziennika orka-medyka oraz z punktu widzenia uczestnika, który nie ujawnia się, ale zdecydowanie jest psychicznie niestabilny. Niemniej jednak żaden z tych panów nie wydaje się być mordercą… obu jednak chce dojść prawdy, choć na zupełnie inne sposoby. Autorce, Annie Wołosiak-Tomaszewskiej gratuluję stworzenia najbardziej irytującej postaci kobiecej tego tomu antologii. Histerycznej elfce Madlyn ma się ochotę po prostu solidnie przyłożyć.

   Pierwszą nagrodę w kategorii „najzabawniejsze opowiadanie” zdobył za to Simon Zack z tekstem „Barona Nuchternkopfa tryumf potrójny”, opowiadającym o starym arystokracie z upodobaniem do pojedynków… a może raczej, nałogiem. Gdy już wszyscy odmówili nawet bitwy na picie, szlachetka niemal się załamał. Na szczęście, w ramach rozrywki fundowanej przez znajomego naukowca, udał się raz w portal do innego czasu (polowanko, a jakże) i zdarzyło mu się przywieźć stamtąd nowego przyjaciela. Przyjaciela, który opowiedział mu o pustoszącej jego krainę bestii… takiego wyzwania jaśnie baron nie mógł przeoczyć.  Zwichrowany główny bohater, jego lokaj – oaza spokoju, mechaniczni służący, szybkie pojazdy (kierowane w szaleńczy sposób)… czego chcieć więcej?

   „Tajemnica Kwadratu Hamiltońskiego” Sylwii Finklińskiej reprezentuje za to już zupełnie inny typ humoru, który mogłabym określić najbliżej chyba jako sympatyczny bądź też figlarny. To kolejna naukowa ekspedycja, ale tym razem – morska. Statek, który ma płynąć przez tytułowy Kwadrat Hamiltoński (ładne przełożenie trójkąta bermudzkiego, swoją drogą) otrzymuje niespodziewanie dodatkowego towarzysza – żonę badacza Desmonda Temple, Lady Gaynor. Jaśnie pani niewiele sobie robi z zagrożenia, jakie może nieść ta podróż, za to stanowczo zamierza skorzystać z okazji popływania za statkiem w dmuchanej oponie, czego nigdy dotąd jej nie było wolno robić. I kto wie, jak dobre skutki w skrajnych sytuacjach może przynieść odrzucenie konwenansów… „Tajemnica…” jest opowiadaniem lekkim i przyjemnym, dobrym na odetchnięcie od poważnej tematyki morderstw i dochodzeń.

   Kolejna historia jest już powrotem do mrocznych klimatów. Głównym bohaterem „Głodu” Huberta Sosnowskiego jest Prowler Thompson, dziennikarz wysłany w celu napisania artykułu o dziwnym morderstwie, popełnionym w mrocznych zaułkach Lyonesse. Cała sprawa jest jednak dziwna, od śladów, przez ofiary, po samego śledczego, który zachowuje się cokolwiek dziwnie… ale, gdy się przyjrzeć pismakowi, to z nim też jest chyba coś nie tak. Czytanie „Głodu” to jak wędrówka w ciemnościach, z których dobiegają dziwne szepty, co, jak i cała historia, niesamowicie mi się podoba.

   Panu Zbigniewowi Szatkowskiemu muszę chyba podziękować – jego „Dobre Zakończenie” uświadomiło mi, jak niebezpiecznym zajęciem może być recenzowanie książek. Pękna wręcz jest scena, w której do redakcji wkracza w toporem w rękach, rozwścieczona odrzuceniem jej tekstu autorka, madame Promowa, która ma zwyczaj traktować tak każdą osobę, która napisze coś niepochlebnego o jej dziele. Do tego opowiadania zdarzyło mi się wrócić, by znowu nacieszyć oczy tak cudownie absurdalną, wydawałoby się, sytuacją.

   Antologię kończą „Czarne Jaskółki”, najdłuższe opowiadanie tego tomu, autorstwa Macieja Guzka. To również wyjątkowy obrazek: w kopalniach Dymnika zalęgło się… coś. To „coś” zabija górników, którzy boją się już schodzić w czeluści szybów. Zarząd zatrudnia więc najlepszych z najlepszych, czyli Profesjonałów – ekipę Rocha „Wilczarza” Augustyniaka, aby odnaleźli i zlikwidowali źródło zagrożenia. Na miejscu okazuje się, że atmosfera w kopalniach jest odrobinę napięta, i nie wszystkim zależy na ubiciu potwora… który zresztą nie jest jedyną plagą trapiącą okolicę. W tym opowiadaniu główny plus przyznam postaci głównego bohatera – Wilczarz, obdarzony specyficznymi zdolnościami i niesamowicie charakterny, dosłownie robi klimat całości. Klimat, dodajmy, niepokojący.

   Trzynaście opowiadań, a każde opatrzone jest rysunkiem. Ciekawym faktem jest, że część z nich to dzieła autorów opowiadań, które prezentują różne style i kreski, jednak wszystkie pasują wyśmienicie do całości, a ukoronowaniem całości jest kilka dokładnych i przejrzyście narysowanych map. Moją ulubioną ilustracją jest – znowu – ta przedstawiająca podniebną walkę w „Jeźdźcu wiwern”, za szczegółowe oddanie wyposażenia pilota. Zastrzeżenie co do całości tomu mogę mieć tylko jedno: okładka, chociaż równie przyjemnie zaprojektowana, jest już stanowczo uciążliwa. Całość robi wrażenie zbyt ciasno sklejonej, utrzymanie otwartej książki wymaga użycia nieco większej siły niż zazwyczaj, a wszystko to byłoby jeszcze do przyjęcia, gdyby nie fakt, że efektem jest paskudna rysa powstająca niemal od razu na grzbiecie. Panowie, krzywda! Boli samo patrzenie na taką rankę.

   Na Antologię „Wolsung” postanowiłam zapolować , odkąd tylko dowiedziałam się, że coś takiego się ukaże, i jaka była moja radość, gdy mogłam „podkraść” egzemplarz recenzencki… Klimaty steampunku i fantasy są mi szczególnie bliskie, a do samego Wolsunga przymierzałam się ostatnimi czasy, lecz już jako gracz, który to plan, mam nadzieję, uda mi się niedługo zrealizować, bo też i opowiadania pomogły mi niesamowicie w stworzeniu koncepcji postaci, którą mogłabym zagrać. Co do książki, żałuję, że nie jest kilkukrotnie obszerniejsza… ale zawsze pozostaje czekać cierpliwie na kolejny tom! Przy czytaniu opowiadań czas płynął w sposób niezauważalny, lecz stanowczo zbyt szybko. W moim odczuciu nie było wśród nich tekstu, który byłby słaby bądź nudny, i choć prezentowały różny poziom i tematykę, jednakowo przykuwały uwagę, zawierając szczegóły nowe i ciekawe. Jako człowiek szczęśliwszy po odrobinie dobrze zmarnowanego czasu, polecam całość do wciągnięcia się – i kto wie, może jako zachętę do grania.

Za egzemparz recenzencki dziękuję serdecznie wydawnictwu Van Der Book (;

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Wolsung. Antologia, tom 1
Autor:  Maciej Guzek, Krzysztof Piskorski, Michał Studniarek, Paweł Majka, Hubert Sosnowski, Marcin Rusnak, Sylwia Finklińska, Mateusz Bielski, Karol Woźniczak, Simon Zack, Zbigniew Szatkowski, Anna Wołosiak-Tomaszewska, Igor Myszkiewicz
Wydawnictwo: Van Der Book
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 336

***

Czytanie umilał mi między innymi ten utworek:


poniedziałek, 15 czerwca 2015

A na Ziemi (nie)pokój. Pawła Majki "Pokój światów"

   Powieści Pawła Majki były mi polecane już od jakiegoś czasu, choć w formie ogólnego „fajne”, coś też było wspominane o Uniwersum Metro. Jako że ze słynnym Metrem nie zdążyłam się jeszcze zapoznać, to po „Pokój światów” sięgnęłam jako po miły oddech po ciężkich tematach przy kochanej fantastyce, oderwanie od rzeczywistości i przeniesienie w zupełnie inny wymiar problemów i sytuacji. Z takim podejściem zaczęłam czytać i... w chwilę potem zupełnie się zagubiłam.

   Kraków, rok 1972. Mirosław Kutrzeba otrzymuje zlecenie od jednej z miejscowych „grubych ryb”, pana Nowakowskiego, dotyczące odnalezienia i sprowadzenia do Polski resztek wraku marsjańskiego statku, którego komponenty, wykonane z materiałów niedostępnych na Ziemi, posiadają wytrzymałość – i wartość – daleko przewyższającą jakiekolwiek stopy dostępne na miejscu. Rzecz wymaga daleko posuniętych przygotowań – zebrania ekipy, do której najlepiej nająć oczywiście starych znajomych. W ten sposób kompletuje się kompania najemników: człowiek z mrokiem w duszy, wiecznie pijany strzelec Grabiński, rozmawiający ze zwierzętami Jasiek - chłopaczek czysty i niewinny, a także sam Szuler Losu i jego przybrana córka Wanda, nie wspominając już o Marsjaninie i jego podwładnych, wśród których najciekawszym elementem jest chyba Mioczka, dzieciak nawiedzony przez cały legion duchów. Pozostaje tylko spakować się, wsiąść na sterowiec i wyruszyć w dalekie regiony Dzikich Pól…

   Świat wykreowany przez Majkę potrafi przyprawić o zawrót głowy już na początku - bo też jest to rzeczywistości prawie nasza. Bardzo „prawie”: to znaczy polska codzienność z mnóstwem zaskakujących dodatków. Marsjanie dokonali inwazji na Ziemię, jednak przyszło im stawić czoła niezręcznej sytuacji: trwała akurat druga wojna światowa, i najazd obcych niemal został przeoczony, przynajmniej do czasu, gdy okazało się, co też przynieśli oni ze sobą, a może jakie mieli metody na przejęcie władzy. Mitbomby: technologia czerpiąca energię z ludzkich wierzeń. Coś jednak poszło nie tak – miejscowa wiara okazała się tak silna i zróżnicowania, że uderzenie zwrotne pozbawiło Marsjan możliwości powrotu, roztrzaskało ich statki, jako główny skutek działania budząc wszystko to, co dotąd żyło tylko w ludzkich umysłach: bogów, bohaterów legend, dawno zmarłych władców, demony, duchy… Która to zgraja powoli, acz skutecznie asymiluje się do życia wśród ludzi. Marsjanie również są zmuszeni to zrobić. A że jest ich niewielu i boją się, że długo nie pożyją, dodają naszemu biednemu światu jeszcze jeden „prezent”: zatrzymują rozwój technologii, częściowo nawet go cofając. A więc, zaczynając czytać „Pokój światów” lądujemy w dziewiętnastowiecznym z pozoru Krakowie, w którym na Wawelu przebudzili się pochowani tam królowie (a także znana i lubiana Wanda, która nie chciała Niemca…), Smok wawelski jest bestią groźną i cwaną, a każda niemal kamienica i uliczka na swojego ducha. I lepiej nie wychodzić po zmroku.

   Sam główny bohater, Kutrzeba, to już zjawisko: opętany przez Zmorę mściciel, który ma do „upolowania” kilku ważnych panów, odpowiedzialnych za śmierć jego rodziny. Przynosi pecha, chociaż wymierzonego bardzo konkretnie: w jego obecności wszelka technologia odmawia posłuszeństwa, psuje się i niszczy. W książce poznajemy go równolegle w kilku momentach życia, dowiemy się więc dość sporo o jego misji, przeszłości i celach, chociaż nie do końca o nim samym, bo, pomimo wielu szczegółowo opisanych wydarzeń, jego postać pozostaje tajemnicza do samego końca. Czym natomiast jest Zmora, siedząca w nim i wciąż głodna zemsty? A Mioczka, dzieciak, w którego głowie siedzi tyle dusz, że nie wiadomo, czy jeszcze posiada własną? Grabowski, strzelec, który bez alkoholu nie potrafi zrobić nic, a stan permanentnego upojenia jest jego trzeźwością? Szuler Losu, który dba o to, by Kutrzebie nie przestrzelono tyłka i żeby on sam nie wysadził po drodze jakiegoś pociągu? Postaci w książce jest wiele, każda na swój sposób niezwykła, dziwna, niepokojąca, każda opisana w szczegółowy sposób. Co specyficzne, znajdą się osoby z gruntu dobre, jak wyjęte żywcem z bajki (Jasiek, obie panie Wandy), natomiast reszta stanowi mieszankę cech, która może nie od razu daje się lubić, ale pozwala się dokładnie poznać, choć już nie określić – nie są jednoznacznie po jednej stronie. Poza tymi wymienionymi jako jasne punkciki całości, każdy ma w wyprawie jakiś własny interes i nie waha się przed uznaniem go za ważniejszego od misji ratowania św… szczątków statku, opłacanej przez pana Nowakowskiego.

   Co do postaci jeszcze, o ile Jasiek i jego „ogonki”, czyli wszędzie podążający za nim wielkolud i cyganka są ciekawym elementem fabuły – i jak się wyróżniają w kompanii! O tyle Wanda (nie krakowska patronka, a nazwana na jej cześć przybrana córka Szulera) już wydaje się być najsłabszym punktem książki. Nie chodzi o to, że długo nie wiadomo właściwie kim jest, lecz sam sposób jej przedstawienia. To skrajne niewiniątko, z jakiegoś powodu lubiane przez wszystkich (łącznie ze Zmorą, o dziwo), we mnie, jako w czytelniku, wyjątkowo nie wzbudza sympatii. Panienka po prostu jest mdła, a ujawnienie „wielkiej prawdy” o niej, choć ciekawe jeśli chodzi o genezę, już w kwestii skutków zupełnie nie przekonuje. Ona i jej przeznaczenie wyglądają jak poboczny wątek, bez przekonania wrzucony w całość i prowadzący trochę donikąd.

   A Marsjanie? Ten pomysł nie przestaje mnie zadziwiać. Trzeba przyznać, że niekoniecznie ci panowie pochodzą z Marsa, są nimi jedynie z nazwy. Zmienili całkowicie życie w prawie-naszej Polsce i chwała im za to, bo chociaż sami sobie zbudowali klatkę, to ta klatka nie mogła być ciekawszym kotłem wydarzeń i zjawisk. Zatrzymanie rozwoju technologicznego wywołało możliwe do przewidzenia skutki, które zostały opisane i od strony społeczno-politycznej, stanowiący ciekawe uzupełnienie opisu świata. Partia Ludzkościowców, ich dążenia do wyeliminowania Marsjan, które przecież są kwestią trudną do przeprowadzenia już ze względu na role pełnione przez przybyszy, głównie fakt, że sporą część przemysłu mają pod kontrolą; napięcia i starcia między jednymi i drugimi, które znajdują swoje miejsce nawet w misji z udziałem Kutrzeby (a i sam pan bohater ma w tym nielichy interes…) stanowią, wraz z demoniczną otoczką, świetnie rozpisane tło wydarzeń.

   Odrobinę irytowała mnie jedynie konstrukcja rozdziałów w książce. Jak wspomniałam, przeplatają się w niej wydarzenia z różnych okresów: rozstrzał czasowy to jakoś od roku 1968 do 1972, wszystko to jest podawane naprzemiennie w krótkich fragmentach. Zbyt krótkich, jak na mój gust. Wprowadza to lekki chaos informacyjny i, choć ułatwia odgadnięcie motywów postępowania głównego bohatera, to robiłoby to lepiej, gdyby fragmenty te zebrać w trochę dłuższe ciągi wydarzeń. Tak jak jest teraz, wydarzenia, w których uczestniczy Kutrzeba przeplatają się zbyt szybko, by można było je intuicyjnie pojąć i zrozumieć. Głównie z tego powodu po skończonej lekturze pozostało mi uczucie niedosytu i wrażenie, że mnóstwo rzeczy zrozumiałam nie tak, jak powinnam, a jeszcze więcej szczegółów po prostu nie zauważyłam.

   Chociaż i to zamieszanie z fabułą ma swoje dobre strony: „Pokój światów” z całą pewnością przeczytam jeszcze raz, i zamierzam wtedy porozkoszować się odkrywaniem tego, co umknęło mi poprzednio. Ilustracja z okładki zupełnie nie oddaje klimatu powieści, chodź przedstawia zdarzenie z Prologu – dla urozmaicenia czytania polecam rysunki wykonane przez Marka Rudowskiego, dostępne na blogu autora książki, zatytułowanym – jakże inaczej – Szuler Losu. Samą powieść mogę tylko gorąco polecić, czasu spędzonego z nią nie żałuję i chętnie powtórzę to doświadczenie, może nawet niejednokrotnie. Koncepcja świata jest przyjemnie abstrakcyjna, bohaterowie cudownie absurdalni, po pierwszym kontakcie ze światem Pawła Majki ma się chęć zawołać „gdzie ja jestem?!” – i jest to niesamowicie pozytywne doświadczenie.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Genius Creations.
A książkę można zakupić TU (;

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Pokój światów
Autor:  Paweł Majka
Wydawnictwo: Genius Creations
Rok wydania: 2014
Liczba stron: 400

środa, 10 czerwca 2015

Brytyjski upór kontra niemiecka arogancja. "Stalowe Fortece" Robierta K. Massie, tom 3

   „Stalowe Fortece” to druga książka od Oficyny Wydawniczej Finna, która dotarła do mnie ostatnimi czasy, i ucieszyłam się z niej tak jak i z poprzedniej. Postanowiłam sięgnąć po nią tak szybko, jak tylko będę mogła, nie tylko ze względu na tematykę, ale i wiele pozytywnych opinii, jakie udało mi się znaleźć w internecie na temat autora, Roberta K. Massie, pisanych na podstawie jego poprzednich książek. Nie odstraszył mnie nawet fakt, że jest to tom trzeci, ponieważ w przypadku tego typu książek po prostu nie można „nie być w temacie”, a wiedza o tamtejszych wydarzeniach jest powszechnie dostępna.

   Akcja tomu trzeciego rozpoczyna się ostatnich miesiącach 1914 roku, w trakcie pierwszej wojny światowej. Alianci otrzymują wiadomość, że Turcja, która posiadała dotąd status państwa neutralnego, zamknęła Cieśninę Dardanele i rozpoczęła działania wojenne przeciwko państwom sojuszu, nawiązawszy wcześniej przyjazne stosunki z Niemcami. Rząd Wielkiej Brytanii, na wniosek Pierwszego Lorda Admiralicji Winstona Churchilla, wydał zgodę na atak na tureckie umocnienia na Dardanelach, w celu jej zdobycia i zajęcia. Churchill chciał zrobić to używając jedynie sił morskich, co jako atak z morza na bazy lądowe wielu jego współpracownikom wydawało się nie do przyjęcia, jednak wobec przekonania, że obrona przylądka jest słaba i niewiele będzie mogła zdziałać wobec takiego przeciwnika, udało się przeforsować plan operacji pomimo sprzeciwów, m.in. Johna Fishera, Pierwszego Lorda Morskiego. Początkowo wydawało się, że akcja zakończy się szybkim sukcesem…

   „Stalowe Fortece” czyta się szybko, nawet pomimo sporego ładunku informacji, które zostały ujęte w sposób godny dobrej powieści sensacyjnej. Akcja widziana jest z dwóch punktów: politycznego, w angielskiej Izbie Lordów, gdzie analizowane są informacje z frontu i podejmowane najważniejsze decyzje, i z samego pola walki, pokładów statków, tam, gdzie te decyzje konfrontowane są z rzeczywistością. Także czytelnik na szanse zapoznać się z zasadami działania takiego systemu, zobaczyć jak na nowe informacje reagują dowódcy w akcji, niemalże „wejść im w głowy”, i to zarówno szeregowym żołnierzom, jak i wysoko postawionym lordom. Autor daje możliwość zapoznać się zarówno z przyczynami, jak i ze skutkami takich decyzji, i to w pełnej, drastycznej czasami rozciągłości. Niesamowicie podoba mi się to, wraz ze sposobem, w jaki Massie zrekonstruował charaktery postaci, wraz z ich słownictwem i zachowaniami w konkretnych sytuacjach. Całość jest barwna, żywa i pozwala wczuć się w role wielu z tych ludzi.

   W książce dotrzemy aż do momentu przystąpienia do wojny Stanów Zjednoczonych. Cieszy mnie fakt, że tak szczegółowo został opisany cały proces, który doprowadził do tego wydarzenia, wraz ze stosunkami dyplomatycznymi na linii Ameryka – Niemcy, korespondencją, wymianą obietnic i ich łamaniem, reakcją amerykańskiego prezydenta na nowe wiadomości i niepewnością ambasadorów w obu państwach. Incydent z zatopieniem Lusitanii, który był może nie tak głośny jak w przypadku Titanica, ale zdecydowanie bardziej znaczący w kwestii wydarzeń mających daleko posunięte skutki, a dokładnie bardzo drobiazgowe potraktowanie go przez autora, niesamowicie przypadło mi do gustu. Całość oczywiście została opatrzona kompletem zdjęć i rysunków, klasycznie w przypadku książek od Finny.

   O ile styl pisania i język autora zasługują tu na medal, będąc elementami przykuwającymi uwagę do treści książki w sposób diablo skuteczny, o tyle przy intensywnym  nawet i pełnym zachwytów momentami czytaniu miałam ochotę zawołać: gdzie była korekta, gdy wydawano tę książkę?!  Szukałam na liście osób odpowiedzialnych nazwiska korektora, i go nie znalazłam, więc jeśli istniała taka osoba (a podejrzewam, że nie), to powinna się schować ze wstydu. A jeśli jest, jak myślę, to… panowie, let’s face it, czas zatrudnić kogoś na to miejsce. Książka roi się od błędów, stylistycznie po prostu leży, składnia bywa tak błędna, że zdania tracą sens i człowiek zastanawia się, o co właściwie chodzi… Dopatrzyłam się nawet paru „ortów”. Tak być nie może.

   Książkę mimo wszystko mogę szczerze polecić: lekkość pióra autora nadaje jej swoisty surowy urok, okraszony hojnie anegdotkami i specyficznym, czarnym humorem. Zdarzają się w tekście i cytaty z poematów czy piosenek z epoki, które, choć tłumaczone niezbyt fortunnie, dodają całości klimatu. Nie jestem regularnym czytelnikiem tego typu książek i nie spodziewałam się, że przyswoję ponad 200 stron wojennej zawieruchy tak szybko i lekko, więc doświadczenie to mogę zaliczyć do udanych i oczekiwać większej ilości tego rodzaju doznań na przyszłość. Odradzę jedynie osobom szczególnie wrażliwym, bo chociaż opisy zmagań nie dają pola do narzekań, o tyle opisywane w książce podejście osób z wyższej instancji do szacowanych i dopuszczalnych strat wywołuje miejscami opór w osobie nieprzywykłej do wojennej rzeczywistości.

Za egzemplarz recenzencki serdecznie dziękuję Oficynie Wydawniczej Finna.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Castles of Steel
Autor:  Robert K. Massie
Wydawnictwo: Oficyna Wydawnicza Finna
Rok wydania: 2015

Liczba stron: 212

wtorek, 9 czerwca 2015

"Podwodna wojna", czyli historia zmagań U-bootów

   Człowiek, który ma pełnić służbę na okręcie podwodnym, nie może bać się wody. Nie może też lękać się zamkniętych ciasnych przestrzeni…  Ale to tylko wierzchołek góry lodowej, bo nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie, jak wielki stres przeżywają ludzie, i to po obu stronach: ci w głębinach, i na statkach na powierzchni. Jedni i drudzy, rzuceni w wir wojny z misją do wykonania, jedni przeciwko drugim. Wiedzą, że mogą nie wrócić do domów, posłani na dno jednym, dobrze wymierzonym przez przeciwnika strzałem. To wtedy powstają opowieści, które robią największe wrażenie, już choćby z tej przyczyny, że są prawdziwe.

   Początek działalności U-bootów to pierwsza wojna światowa, gdy Niemcy wystawili je do walki z aliancką flotą. Na początku nie było skutecznego sposobu zwalczania tej morskiej plagi, pojawiły się one jednak w ciągu paru lat. „Podwodna wojna” składa się z sześciu opowiadań, opisujących zmagania na morzu, w trakcie obu wojen światowych. Flota Wielkiej Brytanii dysponuje już niszczycielami wyposażonymi w bomby głębinowe, a U-booty w pierwsze systemy wykrywania obiektów pod wodą, zwane Asdikami . Starcia poznajemy z perspektywy obu stron: niemieckiej i angielskiej (bądź amerykańskiej), tak jak choćby pierwsze z nich, „Przechytrzyć przeciwnika”.

   Wielka Brytania, wrzesień 1915 roku. Nowo mianowany kapitan marynarki, Gordon Campbell, otrzymuje rozkaz objęcia dowodzenia na statku Lodorer. Jednak zanim to nastąpi, musi przekształcić ten, będący starym, zaniedbanym parowcem grat w statek Q – pułapkę na U-booty, wybrać załogę i wyruszyć na polowanie. Zadanie jest trudne, ale wykonalne: stopniowo, pod kierownictwem Campella, powstaje nowy Lodorer, na jego pokładzie ukryte zostają działa i karabiny maszynowe, zamaskowane tak, by parowiec z zewnątrz wydawał się być zwykłym statkiem pływającym pod neutralną banderą. Równie drobiazgowo rozpatrzono kwestię doboru załogi, która musiała zachować zimną krew w każdej sytuacji, a zważywszy na specyfikę zadań okrętu, mieć również pewien talent aktorski, bowiem statek miał… dać się złapać. Gdy U-boot odda strzały ostrzegawcze, czekając, aż załoga opuści pokład i zejdzie do szalup, mają zacząć przedstawienie, które skłoni okręt podwodny do podejścia bliżej, w zasięg strzału. Dopiero wtedy neutralne barwy opadają, a w nieświadomych zagrożenia wrogów wali nagle pełnym ogniem ujawniona broń statku-pułapki.

   Niebezpieczne? Śmiertelnie. Opowiadania są właściwie opisami wydarzeń, które zostały przedstawione w formie zbeletryzowanej, bez podawania autorów, jedynie redakcja przyznała się do tego dzieła. Zbeletryzowanej – która jednak ma swoje specyficzne brzmienie i styl, daleki od powieści sensacyjnych. Język stosowany w książce jest konkretny: nieuproszczony, bez rozwodzenia się czy długich opisów, idealnie oddaje opisy sytuacji, dialogi, których nie jest wiele, ale wnoszą do treści dokładnie tyle życia i charakteru postaci, ile trzeba; stanowi też doskonało nośnik dla informacji. Daty, nazwiska, wydarzenia, podane w takiej formie przyswaja się odruchowo, z przyjemnością, bez żadnych problemów z orientacją w nich.

   Nie obyło się bez potknięć jednak, a to zastrzeżenie skierować mogę i do redaktora, i korekty: dlaczego słowa obcojęzyczne, będące określeniami wyjętymi z żargonu marynarki bądź słownictwem technicznym, są tłumaczone… z opóźnieniem? Nie rozumiem tego zjawiska: napotykam termin, którego nie znam, a używany jest dość często, szukam jego znaczenia na własną rękę albo domyślam się go z kontekstu, a jego wyjaśnienie znajduję parę stron dalej? Najbardziej bolący przykład: „subs”, czyli skrót od „submarine”. Może oczywiste, więc czytało się dalej, by za parę stron napotkać przypis w nawiasie, tłumaczący ten właśnie skrót. Z błędem, na dodatek.  Wydaje mi się, że takie rzeczy tłumaczy się albo od razu, albo wcale.
  
   Do książki załączono parę lakierowanych kart ze zdjęciami. Są klasycznie, jak u Finny, wstawione w środek, i stanowią świetne urozmaicenie czytania. Nie przeszkadza fakt takiego a nie innego ich umiejscowienia, cieszy to, że są (chyba że ktoś nie lubi spoilerowania dalszych wydarzeń, to może obrazki zostawić na koniec), a ich wartość merytoryczna jest niewątpliwa. Portrety bohaterów, zdjęcia okrętów, rysunki wydarzeń, coś pięknego. Pod warunkiem, że zostaną poprawnie podpisane… a tu wdał się mały błąd. Zdjęcie podpisane jako „Armata na U-boocie” przedstawia działo, ale nie na okręcie podwodnym, co widać bardzo dobrze, zwłaszcza w odniesieniu do innych rycin przedstawiających sylwetkę takiej maszyny. Cóż, zdarza się i najlepszym.

   „Podwodna wojna” jest kolejną już książką o tematyce podwodnej wydaną przez Oficynę Wydawniczą Finna, i chętnie sięgnęłabym po kolejne, podejrzewam, że stanowią tak samo przyjemną i emocjonującą literaturę faktu, którą czyta się jak powieść sensacyjną. Pomimo paru potknięć szczerze mogę ją polecić jako lekturę dla każdego, nie tylko maniakom historii, bo opowiadania same w sobie są wyjątkowo ciekawym zbiorem informacji, a opisy życia na okręcie podwodnym, przeżyć załogi podczas ataku bombami głębinowymi, U-boota opadającego bezwładnie na dno, w którym ludzie walczą o przeżycie, wszystko to przykuwa uwagę do samego końca.

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Oficynie Wydawniczej Finna.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Podwodna wojna
Autor:  (opracowanie zbiorowe pod redakcją Andrzeja Ryby)
Wydawnictwo: Oficyna Wydawnicza Finna
Rok wydania: 2014
Liczba stron: 232

piątek, 5 czerwca 2015

More Books! #6 Maj-czerwiec - stosy recenzenckie

Z poślizgiem ten stosik się ukazuje, ale wytłumaczyć się mogę - i powinnam - tym, że załatwiłam się solidnie przeziębieniem na sam począteczek miesiąca. Jak tylko udało mi się doprowadzić ciało do stanu względnej używalności, a mózg do formy, w której próbuje coś myśleć, zaczynam straty nadrabiać. Obecnie jestem w trochę dzikim momencie, bo nigdy dotąd coś takiego mi się nie zdarzało, zawsze to, co czytałam, było recenzowane na bieżąco. Teraz mam kilka przeczytanych już książek do zrecenzowania, i... nie wiem ;D Pisanie kilku recenzji w jeden dzień trochę mi nie leży, więc spróbuję wszystko ogarnąć dzień po dniu, żeby nie robić większych kolejek, bo przecież czyta się dalej, a książek oczekujących jakoś tak cudownie nie ubywa. Ten problem z nieprzeczytanymi stosami spowodował Sztukater, który uszynił mnie najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi, gdy przyszło mi otworzyć pudło zawierające 30 książek... a to przecież nie wszystko. Zobaczmy,

Ładnie, prawda? Juz kiedyś pojawił się tak wielki stos u mnie, a nawet większy... Ty razem różnica jest taka, że niewiele do tego dorzuciłam "od siebie", trzymając się przekonania, że i tak będę mieć co czytać... Dziwne, bo zazwyczaj to nie działało. Może po prostu Tanie Książki nie miały w asortymencie już nic nowego?.. Tak, to pewnie to.

Ten stos podoba mi się szczególnie, bo chociaż stanowi gatunkowy misz-masz, to znaczna większość tych książek jest w jakiś sposób interesująca, a zdarzają się nawet perełki, z których cieszę się jak dzieciak. Brakuje za to poradników, i dzięki za to niech będą wszystkim bogom, bo kolejny chyba bym zjadła żywcem, zamiast go recenzować. Zwłaszcza, jeśli miałby dotyczyć tego, jak znaleźć sobie męża po chrześcijańsku (sniff).

Ale popatrzmy po kolei, co tu mamy.

Od góry:
1. "Śmiertelny Atom" Elżbiety Stasik, od Novae Res. Książka specyficzna, trafiła też do specyficznej osoby, więc już ostrzę ząbki, bo się pogryziemy. Rudzielce nie lubią teorii spiskowych.
2. "Oko Jelenia. Sowie Zwierciadło" Pilipiuka, od Fabryki Słów. Z tego się cieszę nawet, nie czytałam poprzednich części, ale żywię pewną sympatię do autora, zapowiada się więc miło spędzony czas.
3. "Opętany przez cienie" Krzysztofa Riege, również popełniony w Novae Res. Z opisu brzmi ciekawie, chociaż wcale nie tak nietypowo, jak zapowiadają reklamy, ale zobaczmy.
4. "Dokąd teraz?" Iwony Żytkowiak, z Prószyński i S-ka. Spodziewam się przyjemniej, lekkiej lektury, może po troszę uczuciowej. Takie rzeczy zawsze spoko.
5. "Alfie - Kot wielorodzinny" Rachel Wells, od wydawnictwa Amber. No o kotach w końcu! Poza tym to książka, którą moja macierz przeczytała w jeden wieczór, na przemian płacząc i się śmiejąc, więc zapowiada się fajno.
6. "Ogar boga. Popiół i piach" Anny Grędy. Znów Novae Res. Wygląda mi jak wampirowy fanfic, ale oceniam bez zapoznania się nawet z opisem, więc mogę się mylić. Obym się myliła.
7. "Ostatnia wola Sonji" Asy Hellberg, z wydawnictwa Czwarta Strona. Książka już przeczytana, recenzja TU (:
8. "Księżna Mediolanu" Renaty Czarneckiej. Coś historyczno-kobiecego, wydane ładnie przez Książnicę (która ma u mnie wysokie miejsce jeśli chodzi o urokliwe wizualnie okładki), coś dla mnie. O Izabeli Aragońskiej chętnie dowiem się więcej.
9. "Klątwa Tudorów" Philippy Gregory, również od Książnicy. Tom... szósty bodajże, słynnego już cyklu, myślę, że warto będzie się z nim wreszcie zapoznać.

Tu się robi troszkę poważniej.
10. "Katyń, Niemy krzyk" Antoniego Szybisa, od wydawnictwa Rytm. Wiemy o czym, wiemy dlaczego. Bo trzeba wiedzieć i pamiętać.
11. "Judasz" Amosa Oz, od Rebisu. Ładnuitko te książki Rebisek wydaje, muszę przyznać. A sama książka... chyba będzie dziwna.
12. "Ulisses Moore. Podróż do mrocznych portów" Pierdomenico Baccalario, wydawnictwo Olesiejuk. Z Ulissesem Moore spotkałam się jedynie przelotnie, nie zachwycał, zobaczmy, jak się będzie miała sprawa z tym tomem serii. Było ich chyba... dużo.
13. "Most. Tajna operacja przerzutu Żydów" Dariusza Wilczaka. Fronda. Fronda? Ta Fronda? Uh, zobaczmy,
14. "Nałkowska i jej mężczyźni" Iwony Kienzler, Bellona. No jakże bym mogła nie przeczytać o losach jednej z pierwszych polskich feministek... To po prostu  trzeba wiedzieć. A styl pisania pani Kienzler już znam, i lubię.
15. "Wolsung. Antologia tom 1", opowiadania ze świata Wolsunga. Na to polowałam, i byłam przeszczęśliwa, kiedy udało mi się je dorwać ;D
16. "Toń" Anyi Lipskiej, od wydawnictwa Czwarta Strona. Przeczytanie, recenzja TU.
17. "Stalowe fortece" Roberta K. Massie od Oficyny Wydawniczej Finna, z serii Złotej, tom 3 zresztą. Jeszcze trochę historii.
18. "Podwodna wojna". zbiór opowiadań, też od Finny. Recenzja niedługo (;
19. "Cel za horyzontem. Opowieść snajpera Grom-u" autorstwa Karola K. Soyki, od Black Publishing. Intrygująca pozycja, jak dla mnie.
20. "Berlingowcy. Żołnierze tragiczni". Dziewięci ludzi, dziewięć relacji. Od wydawnictwa RM.
21. "Masaż tajski - Między jogą i fizjoterapią" Piotra Druzgały, wydawnictwo Sensus. No no... będzie co ćwiczyć.

22. "Złoty sen" Grażyny Jeromin-Gałuszki, Prószyński i S-ka. Również obadane już przez mamę, obyczajowe czytadełko na wieczór.
23. "Anioł Jessiki" Mastertona, od wydawnictwa Albatros. Tego pana nie trzeba przedstawiać.
24. "Światy Solarne" Jana Maszczyszyna, od wydawnictwa Solaris. Kolejna steampunkowa perełka, z której się nieziemsko cieszę.
25. "I tylko ciemność" Becky Masterman, wydawnictwo Amber. Nie wiem, nie wygląda, ale dajmy szansę.
26. "Kolekcja Hankego" Jolanty Marii Kalety. Śledztwo w czasach PRL? Czemu nie.
27. "Architekci zwycięstwa" Paula Kennedy'ego, znów wydawnictwo RM. Tym razem nie o przywódcach.
28. "Pierwsze damy Francji" Roberta Schneidera, z wydawnictwa Muza. Bo o kobietach lubię czytać.
29. "Interstellar i nauka" Kipa Thorne'a, znów Prószyński i S-ka. Będe musiała najpierw obejrzeć film, i zrobię to z przyjemnością. A potem... dobierzemy się wraz z autorem książki do naukowych wątków w nim.
30. "Wszystkiego, co ważne... dowiedziałem się od Monthy Pythona" Briana Cogana i Jeffa Masseya,Bukowy Las. To dopiero ciekawa pozycja... i tu chętnie odświeżę sobie kilka filmów (;

W porównaniu z tymi stosami, moje własne zdobycze prezentują się nad wyraz skromnie...

31 i 32. "Saga o Ludziach Lodu", tom 1 i 2, piękne wydanie w twardej oprawie, które ukazuje się właśnie w ramach Kolekcji Faktu.
33. "Krzyk w niebiosa" Anne Rice, właściwie chyba tylko dlatego trafił w moje ręce, że był tani, ładny i Anne Rice. Nie wiem, kiedy w końcu przeczytam te jej książki, które już mi sie udało zgromadzić, a jest ich trochę.
34. "Diabły polskie", czyli zestaw polskich podań o tych urokliwych, acz psotnych stworach. Zgarnęłam w Taniej Książce, w razie potrzeby odświeżenia umysłu.

To właściwie nie wszystko... doliczyć można by jeszcze 8 ebooków od Genius Creations, i jeden od Sztukatera, ale ech, ebooki... jak się tym pochwalić?

W każdym razie, jeśłi chodzi o GC, udało mi się zrecenzować już dwie pozycje, czyli "Chór zapomnianych głosów" i "Malajski Excalibur", zapraszam do poczytania (; Kolejne recenzje już się piszą!

A tymczasem... miłego wieczoru (;

czwartek, 4 czerwca 2015

Janusz Kiszka i Cebulowa Mafia, czyli "Toń" Anyi Lipskiej

   Po powieści kryminalne sięgam rzadko, nie z powodu jakiejś niechęci do nich, ale po prostu wolę coś, co mniej przystaje do rzeczywistości otaczającej mnie. Niemniej jednak dobra książka tego typu ma zazwyczaj jedną rzadką cechę: uruchamia myślenie, nie tylko to kreatywne, ale, przede wszystkim, logiczne. W końcu smaczkom detektywistycznym trudno się oprzeć, nawet będąc z gustami daleko w innych gatunkach literackich. Gdy poznaje się otoczenie, sytuację, ofiarę i rodzinę, a na deser dostaje parę zawoalowanych wskazówek, co mogło się stać i za czyją sprawą, nie sposób podążyć jak kociak za zabawką, i spróbować samemu odgadnąć, kto zabił. I lepiej dla autorów, by rozwiązanie nie było zbyt łatwo dostępne!

   Londyn, współcześnie. Wielu Polaków wyjechało w poszukiwaniu pracy do Anglii, kraju wielkich nadziei i podobno wysokich zarobków. Na miejscu znajdują pracę, lepszą lub gorszą. Nie wszystkim to jednak pasuje, nie każdemu się udaje. Polonia uświadamia sobie, że coś jest nie tak, gdy giną młode dziewczyny, przez ogół uważane za porządne, grzeczne, oddane rodzinie i katolickiej wierze. Nie chcą się zwracać do policji, więc proszą o pomoc miejscowego „detektywa” (choć facet jest nim raczej z upodobania, niż z zawodu), Janusza Kiszkę, by odnalazł zaginioną niedawno Weronikę, o którą niepokoi się pozostała w kraju rodzina. Tymczasem oficer śledcza Natalie Kershaw dostaje zlecenie odkrycia historii ciała młodej kobiety, wyrzuconego na brzeg rzeki. Dziewczyna była zupełnie naga, a jedynym znakiem rozpoznawczym na jej ciele jest tatuaż w kształcie serca, z imionami „Ela i Paweł”. Wszystko wskazuje na to, że naszym rodakom na obczyźnie dzieje się nie tylko źle, ale i coraz dziwniej.

   Muszę zacząć od tego, co najbardziej mnie bolało w trakcie czytania tej książki. „Janusz Kiszka”?! Pani Lipska, za co? Rozumiem, że autorka mogła nie mieć pojęcia, jak obecnie będzie się kojarzyło to zestawienie, jednak dalsze rozwinięcie postaci do roli detektywa-amatora, który na co dzień bawi się w ściąganie długów za pomocą pałki i pięści, daje obraz delikatnie mówiąc niemiły. Cała Polonia angielska jest w „Toni” zgrają nieuków, pijaków i chuliganów, którzy przyjeżdżają w nadziei dużego zysku przy małej pracy, a w rezultacie trafiają na place budowy, gdzie i tak są średnio przydatni. To jeszcze mało: reszta to prostytutki i narkomani, i wszyscy co do jednego – katolicy. Zrozumiałe jest dla mnie to, że Polacy za granicą mają taką, a nie inną opinię, jednak cebulowa mafia Janusza Kiszki to cios poniżej pasa. Prosiłabym choć o jedną postać polską, która byłaby w miarę rozgarnięta – w książce pani Lipskiej takiej się nie znajdzie.

   Dla porównania, dostajemy Brytyjkę, detektyw Kershaw, będącą ideałem w swym zawodzie: kobietą konkretną, z charakterem, prawdziwą profesjonalistkę. Została przez autorkę potraktowana sporo łaskawiej, a jej postać daje się lubić niemal od początku. Na moją sympatię zasłużyła sobie sposobem, w jaki radzi sobie w stricte męskim, seksistowskim środowisku policyjnym: Lipska nie rozwodzi się zbytnio nad jej ciężką dolą, kreując ją na osobę, która chce udowodnić, że potrafi więcej, niż się ją o to podejrzewa, będącą w stanie podołać swoim obowiązkom w sposób lepszy i sprawniejszy niż wielu jej kolegów. Żadnych płaczów na dyskryminację i głupie żarty szefów i partnerów z pracy. I wiecie co? To działa. Podejście otoczenia policyjnego zmienia się niemal magicznie wraz z postępami detektyw Kershaw, od kpin, przez wątpliwości, do gotowości niesienia pomocy i oczekiwania na pewny rezultat. Zastanawiającym jest fakt, przy okazji detektyw Natalie jeszcze, że tytuł książki w oryginale brzmi zupełnie inaczej, niż w wydaniu polskim, czyli „Where the Devil Can't Go”. Rozumiem, że jest to odniesienie właśnie do głównej postaci kobiecej książki, a przy okazji stanowi ładne zastosowanie polskiego przysłowia.

   Dużo jest Polski w angielskim kryminale, a zwłaszcza polskiej polityki: wydarzenia w kraju, który jest oczywiście w trudnej sytuacji gospodarczej, co ma zmienić wybór nowego prezydenta, Andrzeja Zamorskiego. Sylwetka polityka jest, moim zdaniem, kolejnym słabym punktem książki: jest mdły do bólu. Odniesienia do Solidarności, jej upadku i historii nie ratują go, wygląda trochę jak cień Wałęsy, po dorzuceniu mu paru utajonych potyczek życiowych i mrocznych sekrecików, które mają odbić się na Polakach mieszkających w Anglii. Zaufanie co do jego osoby, nadzieje wiązane z nim są przedstawione w sposób zbyt wyidealizowany, by mogły być prawdziwe: Zamorski to postać bez skazy ni zmazy – oficjalnie oczywiście – prawdziwy odkupiciel narodu polskiego, który, gdy obejmie władzę, przywróci krajowi dobrobyt i szczęście. Wszyscy wierzą bez zastrzeżeń. I chyba trzeba być Polakiem, by czytając coś takiego tylko parskać co chwila kpiącym śmiechem.

   Żeby nie być zbyt okrutną, przyznaję, że intryga prowadzona jest przez Panią Lipską jest w bardzo zgrabny i ciekawy sposób, bez potknięć, które wskazywałyby na brak obycia w temacie. Detektyw Kershaw sprawdza się świetnie, nie będąc ani słodką idiotką, ani osobą cudownie wszystkowiedzącą, wyraźnie uczy się wraz z przebiegiem wydarzeń. Jej obecność na pierwszej sekcji zwłok została opisana w sposób nieco zabawny, ale i konkretny, dając odczuć klimat sytuacji, dialogi z doktorem przeprowadzającym operację, będącym osobą starszej daty, ale o zupełnie świeżym i ostrym poczuciu humoru, były momentami, które czytało się z przyjemnością, jako że czarny, policyjny humor wyjątkowo do mnie trafia. Lekkie zmieszane młodej policjantki było również jak najbardziej na miejscu. I nawet toporny Kiszka bywa czasem kreatywny…

   Mam mieszane uczucia odnośnie „Toni”, bo o ile akcja i ogólna koncepcja są niesamowicie wciągającą sprawą, o tyle takie a nie inne ujęcie polskości już solidnie zniechęca. Jak mówiłam, nie mogę powiedzieć, że go nie rozumiem, jednak… to nie jest wszystko. Polska nie zaczyna się i nie kończy na drobnych pijaczkach na zagranicznych budowach i dziewczynkach w barze ze striptizem. Anglio, wy też takich macie. W tej konwencji hasło reklamowe z okładki: „Opowieść o Polsce w rasowym angielskim kryminale” brzmi sarkastycznie, a dla mnie, po tym, jak już emocje polekturowe opadły, już tylko smutno. Nie trzeba wiele wysiłku by dojść, że polskie nazwisko autorka dostała po mężu, co dawałoby jej lekki co najmniej wgląd w kulturę naszego kraju, i wymagałoby się od niej większej wiedzy, sięgającej ponad miejscowe stereotypy. Nie wątpię, że wielu osobom „Toń” przypadnie do gustu, bo i mnie historia zawarta w niej podobała się bardzo. Szkoda jednak tego poczucia niesmaku, które zostaje po lekturze, i zgrzytu za każdym razem, gdy przeczyta się nazwisko głównego bohatera.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Czwarta Strona.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Where the Devil Can't Go
Autor: Anya Lipska
Wydawnictwo: Czwarta Strona
Rok wydania: 2014
Liczba stron: 395