czwartek, 30 kwietnia 2015

7 cudów PRL-u. "Życie w PRL i straszne, i śmieszne" Iwony Kienzler

„Przychodzi klient do sklepu:
- Mięsa nie ma?
- U nas nie ma ryb. Mięsa nie ma w sklepie obok.”

   Każdy z nas słyszał czy pamięta żarty z czasu PRL-u, które funkcjonują nadal w powszechnym użyciu i są często odświeżane przez kabarety. Pomimo tego, że odnoszą się do chwil, jak to mówią, „słusznie minionych” (niesamowicie podoba mi się ten zwrot – dziękuję, pani Kienzler), nie stały się przez to nieśmieszne. Zdecydowanie jednak odbieramy je inaczej, a zwłaszcza ludzie z młodszych pokoleń, którzy nie doświadczyli tej rzeczywistości na własnej skórze, wtedy może te żarty śmieszą… w nieco inny sposób. Książka „Życie w PRL i straszne, i śmieszne” przybliża ładnie te, tak abstrakcyjne z obecnego, wygodnego i dobrze zaopatrzonego, punktu widzenia.

   Autorka przedstawia czytelnikowi zbiór informacji na temat Polski w czasach po II wojnie światowej – począwszy od historii, gospodarki, polityki, przez panujące obyczaje, modę, i najprostszą codzienność zwykłego Polaka. Nie owijając w bawełnę przechodzi przez wydarzenia, takie jak śmierć Stalina, zmiany we władzy w państwie Polskim, cenzura, wywózka towarów do Rosji, co powodowało drastyczne braki w asortymencie sklepów; fikcyjne wybory, zmiany w sposobie nauczania i przedstawiania historii, z pisaniem jej od nowa na potrzeby podręczników włącznie, próby wyrugowania kościoła katolickiego z codzienności, ustawione procesy sądowe, odbywające się jedynie na pokaz, bicie i torturowanie więźniów… a wszystko to okraszone anegdotkami, opowiadanymi w tamtych czasach. Daje to bardzo specyficzny obraz świata, w którym nikt nie mógł czuć się bezpiecznie, bo za jedno słowo powiedziane w nieodpowiednim miejscu i chwili można było się stać „wrogiem narodu”, gdzie jednak ironiczny humor obecny był niemal wszędzie. Jako sposób na przetrwanie.

„Dlaczego na rynku nie ma mąki?
Ponieważ zaczęto dodawać ją do chleba.”

   „Życie w PRL…” nie jest jednak podręcznikiem, wręcz przeciwnie. Znajdziemy tam co prawda sporą dawkę historii, z datami i nazwiskami, ale wszystko to podane jest w przystępnej formie, pisane prostym, przyjemnym językiem, opatrzone często występującymi dopiskami w formie cytatów, zawierającymi popularne żarty i myśli. Sprawia to, że tekst czyta się przyjemnie, nie natrafiając na nic, co sprawiałoby problemy bądź wymagało wyjaśnienia, nie czuje się też w żadnym wypadku „przeładowania” informacjami – bo nic takiego nie występuje. Autorka przedstawia zagadnienia, nie wnikając w nie zbyt szczegółowo, wybierając elementy najciekawsze, a dla pragnących wiedzy w większych ilościach - do każdego rozdziału dołączona jest bibliografia, a na końcu książki słownik pojęć.

   Najciekawszym elementem w moim odczuciu był opis życia kobiet – właśnie wtedy przypadał bowiem okres najbardziej dynamicznych zmian dotyczących emancypacji. Władze komunistyczne zachęcały wręcz kobiety do pracy na równi z mężczyznami, choć nie było to jeszcze to, czego oczekuje się po równouprawnieniu, a największą bolączką były spore różnica w zarobkach pomiędzy mężczyznami a kobietami. Książka podaje też konkretne przykłady żyjących wtedy, znanych pań – od „pierwszej damy” Stanisławy Gierek, przez Magdalenę Figur czy Leokadię Kubanowską, których wizerunki były swego czasu bardzo medialne.

   Czego mi brakowało? Całość byłaby kompletna w jeszcze lepszy sposób, gdyby dorzucić parę zdjęć. Niektóre z rozdziałów aż się o to proszą, zwłaszcza te opisujące konkretne miejsca – jak odbudowywana Warszawa, czy osoby, jak wspomniane wcześniej panie, choć nie tylko one: sylwetki polityków i ważnych postaci też byłyby „żywsze”, gdyby dodano do nich coś, na czym można by oko zawiesić przy czytaniu.


   Ogółem, jest to książka, którą można by polecić każdemu jako zbiór ciekawostek do luźnego poczytania, a także jako dobry wstęp do tematyki. Sama chętnie przeczytałabym ją jako małe urozmaicenie do podręcznika historii w szkole, bo stanowi zbiór podstawowych informacji podanych w zdecydowanie przyjemniejszej i lepiej przyswajalnej formie, szkoda więc, że pojawiła się dopiero teraz. Ale żałować nie ma czego, bo i tak spędziłam parę chwil czytając o czasach, w których przyszło mi się urodzić, a w których musieli żyć moi rodzice jako dzieci, a potem młoda para, rozpoczynająca samodzielne życie. Nie jestem na pozycji osoby mogącej porównywać „dawniej” z „dziś”, jednak uważam, że to, o czym mowa w książce pani Kienzler nie powinno być zapomniane, a humor tamtych lat będzie towarzyszył nam jeszcze długo, nie tracąc na znaczeniu.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi Sztukater.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Życie w PRL i straszne, i śmieszne
Autor: Iwona Kienzler
Wydawnictwo: Bellona
Rok wydania polskiego: 2015
Liczba stron: 358

wtorek, 28 kwietnia 2015

Nauka czy pseudonauka? "Siła czy Moc" Davida R. Hawkinsa

   Muszę przyznać, że mam w sobie pewien pociąg do ezoteryki i parapsychologii… bierze się to chyba z dziecięcego jeszcze upodobania do magii, której namiastką obecnie są takie alternatywne wierzenia i teorie, chętnie też, choć zazwyczaj tylko z ciekawości, czytam książki o tej tematyce. Czasem trafiają się prawdziwe perełki, które pomagają nakierować umysł na właściwy tok myślenia, pozwalający czerpać przyjemność z natury, otoczenia i kontaktów z ludźmi. A czasem… po prostu coś, co nie do końca daje się ogarniać przez osoby inne niż sam autor.

   „Siła czy moc” to traktat o odmiennym sposobie postrzegania fizyczności człowieka. Proponuje inny sposób myślenia o procesach zachodzących w ciele: na ruch mięśni maja wpływać nie tylko czynniki znane nam z nauki, ale także pozornie niezwiązane: emocje, prawdy, a nawet czasem przedmioty. I o ile można zrozumieć wpływ niemiłych słów na napięcie mięśniowe (zniżka nastroju powodująca osłabienie), to jak wytłumaczyć fakt, że taki efekt daje np. powiedzenie do badanej osoby czegoś nieprawdziwego, przy założeniu, że ta osoba nie wie o oszustwie? Dalej – efekty takie dawać mają również takie „bodźce”, jak: słodzik w zaklejonej kopercie (cukier mięśnie wzmacnia), oraz Jabłko opryskane pestycydami, w odniesieniu do tych z hodowli ekologicznych. A jak to się wszystko dzieje? To już trudniejsza kwestia. Autor określa to jako „moc” ciała, ma ona być, obok siły fizycznej, energią napędzającą mięśnie.

   Muszę przyznać od razu, że zarówno teorie głoszone przez pana Hawkinsa, jak i jego styl pisania, zupełnie do mnie nie trafiają. Problemem głównym są tu nadużywane w tekście słowa: „kalibracja” i „atraktor”. Jedno i drugie, w większości przypadków, używane jest tak „na skróty”, że aż błędnie. Autor bowiem „kalibruje” wszystko – każdą z emocji, miłość, a nawet prawdę… na podstawie właśnie napięcia mięśni. Wykonuje przy tym proste badanie: naciska lekko dłonią na wyciągniętą przed siebie rękę pacjenta, wypowiadając słowa i wartości. Dopóki ręka się nie ugnie przed naciskiem, dopóty moment „kalibracji” nie nastąpił. I tak można miłość „skalibrować” na poziom, dajmy na to, 500. 500 czego? Nie wiadomo, moc najwyraźniej nie ma jednostki. Ponadto, czy wpadł pan doktor może na to, że „kalibruje” nie prawdę, a poziom zmęczenia mięśni badanego?

   Słowo „kalibracja” pojawia się w tekście tak często, że aż kusiło mnie, by policzyć ile razy wystąpi w całości, wystarczy jednak wspomnieć, że napotykałam się na nie średnio 2-3 razy na stronę. Pan doktor Hawkins chwali się, że takich testów wykonał miliony, co jest imponujące, zważywszy na to, jak niewiele sensu w tym zobaczy osoba o moim, sceptycznym sposobie myślenia. Kolejną bolączką książki są przedstawiane w niej naukowe definicje – a potem ich interpretacja, która zupełnie nie ma już związku z naukowym wytłumaczeniem. Kinezjologia to nauka zajmująca się badaniem ruchu i wpływu aktywności fizycznej na mięśnie – ale nie „znacznie poniżej pojęciowej świadomości”. Najprościej w świecie na poziomie komórkowym zachodzą te procesy, i nie ma co się tu bawić w magię. Kolejny kwiatek: „dobroczynne bodźce fizyczne – na przykład korzystne suplementy odżywcze” – cóż, suplementy diety nijak nie będą czynnikami fizycznymi.

   Takie „zgrzyty” sprawiają, że książkę czyta się trudno, bo co rusz ma się wątpliwości do faktycznej wiedzy autora. Przedstawia się on tytułem naukowym, więc powinien nie dopuszczać w swoich publikacjach błędów rzeczowych na tak podstawowym poziomie, a tekst się od nich roi, do tego stopnia, że aż zdarzyło mi się zastanowić, czy pan doktor jeszcze nie wie, o czym pisze, czy już celowo wprowadza błędne informacje, bo tak po prostu lepiej pasują do jego teorii.

   Przyczepię się jeszcze do języka, jakim posługuje się autor. Tekst jest nasycony przymiotnikami wręcz do granic możliwości – wnioski nie są po prostu wnioskami, one są zdumiewające, natomiast wszelkie odpowiedzi – uderzająco prawdziwe. Takie nagromadzenie wzmocnień i superlatyw nie robi najlepszego wrażenia – a wręcz męczy po chwili czytania. Nadmiar wspaniałości nikomu nie służy.

   Ogółem, nie podzielam zachwytów nad tą książką, które zdążyłam już wynaleźć w sieci. Jak na mój gust, nie zawiera ona żadnej prawdy objawionej, a jedynie nierealne pomysły autora, podane pod pozorem naukowego przekazu, który na domiar złego wykonany został błędnie, z rażącymi brakami. Nie mam nic przeciwko alternatywnym teoriom, niemniej jednak próba wmówienia człowiekowi już na wstępie, że to, czym się zajmujemy, to na pewno najprawdziwsza i poważna nauka, już daje mocny pogląd na rzecz, i zupełnie nie jest to pogląd taki, jakiego „naukowiec” by oczekiwał. Pokrótce: zdecydowanie nie należę do grupy osób, do których ta książka mogłaby być kierowana, i wszystkim, interesującym się naukami ścisłymi, odradzam – jedynie zirytuje. Reszcie mogę polecić, ale wyłącznie jako lekką ciekawostkę na chwile nudy.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi Sztukater.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Power versus Force
Autor: David R.Hawkins
Wydawnictwo: Virgo
Rok wydania polskiego: 2012

Liczba stron: 336

sobota, 25 kwietnia 2015

W ostrych słowach o szkolnictwie. "Edukacja (w) polityce. Polityka (w) edukacji" Bogusława Śliwerskiego

   Przyjęte jest powszechnie, że nauczyciel w swojej pracy powinien być neutralny światopoglądowo, co oznacza, mówiąc prosto, nie wyrażanie swoich poglądów politycznych i przekonań religijnych na lekcjach. Po prostu to  wszystko należy zostawić za sobą po przekroczeniu progu budynku szkoły. To chwalebna i ogólnie pożądana zasada, niemniej jednak jak jest, każdy widzi i słyszy, chociaż rozmowy o tym nadal są obarczone pewnym ryzykiem, większym lub mniejszym, w zależności od zamieszkiwanego regionu bądź grupy, w jakiej się aktualnie przebywa. Ze sporym dystansem do tematu zmierzyłam się więc z dziełem Bogusława Śliwerskiego „Edukacja (w) polityce. Polityka (w) edukacji”.

   Książka porusza tematy trudne. Stanowi dokładną analizę systemu oświaty, w odniesieniu do aktualnych wydarzeń historycznych, wraz z zmieniającymi się normami społecznymi czy ekonomicznymi i sytuacją polityczną – a zwłaszcza tą ostatnią. Jest manifestem nauk pedagogicznych jako mających udział w każdej niemal dziedzinie nauki, z ich przenikającymi się wpływami.  Specyficznym tematem wydawał mi się na początku polityczny aspekt Kościoła Katolickiego, który, z jednej strony nie powinien angażować się w walki o władzę – rzecz, zdawałoby się, oczywista – ale i ma swoisty obowiązek reagować, jeśli łamane są prawa jego wyznawców do wolnego wyboru i wyrażania swoich poglądów, politycznych i religijnych. Do tego dochodzą kwestie tolerancji, moralności i kultury. Jak sprawa wyglądała na przestrzeni minionych dwudziestu-trzydziestu lat, a jak wygląda teraz?

   Samym sednem rozpraw autora jest system oświaty, jego dzieje i problemy w przemianach kulturowych i politycznych, a także to, jak głęboko przesiąknięty jest on polityką. W książce tej znalazłam szczegółowe ujęcie wszystkich powiązanych z edukacją tematów, które stanowiły kwestie sporne i często kontrowersyjne: kanon lektur szkolnych i wybór podręczników, zahaczając przy tym o decyzyjność nauczycieli w tej sprawie, bez uciekania od tematu korupcji z jednej strony i ograniczania tej możliwości wyboru z drugiej; wyrównywanie szans edukacyjnych dzieci z różnych środowisk – począwszy od definicji zjawiska aż po rzeczywistą jego skalę i możliwości, z przedstawieniem stanu faktycznego. W tym miejscu poruszony został problem, o którym sporo się mówi, choć może nie tak otwarcie – wyrównywanie poziomu oznacza to, że dzieci o „zdolniejsze” będą równane do tych słabszych, co znacząco ograniczy ich możliwości. A jak się do tego ma wykształcenie i staż pracy nauczyciela? I czy nie dokonywano takich działań już kiedyś? Takich punktów zapalnych jest więcej, na przykład edukacja seksualna w szkołach, kwestie dyscypliny… Sporo miejsca poświęcono też rozważaniom na temat funkcji i działania edukacji z punktu widzenia różnych nurtów politycznych: zmianom prawa, ustawom, kolejnym rozporządzeniom; związkom zawodowym nauczycieli, roli pedagogów, a także samej ideologii edukacji w ujęciu konserwatywnym, liberalnym i lewicowym.

   „Edukacja (w) polityce. Polityka (w) edukacji” stanowi, przede wszystkim, spore i kompletne kompendium wiedzy na temat przemian oświaty w Polsce, zbiór informacji okraszony hojnie rozważaniami autora, z odniesieniami do wypowiedzi i badań socjologów, filozofów, historyków, politologów czy posłów, od Slavoja Zizka po Arystotelesa, zahaczając po drodze o Romana Giertycha. Jest wyraźną, i zdecydowanie udaną aż do bólu, próbą przedstawienia sytuacji obecnej, mającej miejsce w Polsce, z dokładnym wykazaniem co, jak, skąd się wzięło i co z tego wynikło, a co jeszcze wyniknąć może. Całość ukazana została bez prób łagodzenia i przemilczeń, dlatego też momentami „zgrzyta”, zwłaszcza, gdy trafia się na tematy zazwyczaj powszechnie przemilczane jako niewygodne. Wielu, schowanym za bezpiecznymi murami szkół i urzędów, nie spodoba się tak jasne przedstawienie sprawy.

   Dodać muszę, że nie jest to lektura łatwa, wymaga pewnej wiedzy i obycia w temacie, aby nie zagubić się w rozważaniach z wzajemnie przenikających się dziedzin nauk humanistycznych i społecznych. Bo też i książka jest właśnie pracą naukową, opatrzoną solidną i bardzo szczegółową bibliografią, indeksem cytowanych wypowiedzi osób oraz przewodnich tematów.  Interesującą rzeczą są występujące często, obok zwykłego tekstu bądź cytatów, zielone ramki, które zawierają krótkie myśli autora, będące krótkimi sformułowaniami o mocnym przekazie. Działają one elektryzująco, przykładowo: „W psychologii przemilcza się fakt, że w dziejach rozwoju tej dyscypliny miał także miejsce udział wybitnych jej przedstawicieli w procesie indoktrynowania polskiego społeczeństwa i manipulowania nauką.” Powodowało to jedną trudność w czytaniu – zawsze, gdy już chciałam odłożyć książkę i zająć się czymś innym (czytaj: położyć się wreszcie spać), trafiałam na taką ramkę – i już wiedziałam, że chcę wiedzieć więcej.

   Ogółem, mam mieszane uczucia, choć w tym przypadku jest to stan całkowicie pozytywny. Czytanie dzieła pana Śliwerskiego stanowiło dla mnie wyzwanie, któremu jednak z przyjemnością stawiłam czoło – rzadko zdarza mi się teraz, by książka wymagała ode mnie douczenia się, by móc właściwie zrozumieć jej treść. Nie mam wielkiej wiedzy w dziedzinie, ale szczerze powiem, że dobrze było skonfrontować własne obserwacje z krytyką, jaką autor zawarł w tym imponującym dziele, co dało mi satysfakcjonującą świadomość, że pewne rzeczy nie są ani niezauważane, ani przemilczane, a co więcej, dają pole do rozwoju w lepszym kierunku, choć i nie obędzie się zapewne bez przysłowiowych trupów. Książkę polecam nie tylko specjalistom w danej dziedzinie, ale też wszystkim spragnionym wiedzy – i zniechęconym utarczkami z obecnym systemem edukacji.

Za możliwość przeczytania książi dziękuję portalowi Sztukater i wydawnictwu Impuls.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Edukacja (w) polityce. Polityka (w) edukacji
Autor: Bogusław Śliwerski
Wydawnictwo: Impuls
Rok wydania polskiego: 2014
Liczba stron: 676

sobota, 18 kwietnia 2015

"Psychologia Szefa 2. Coaching narzędziowy" Jerzego Guta i Wojciecha Hamana

   Czym jest coaching? To słowo pojawiło się w użyciu stosunkowo niedawno, a jego znaczenie pozostaje dla części osób nadal obce. Z coachingiem zetknęłam się parę lat temu, zupełnie nie wiedząc, co to może być i obawiając się najgorszego – oceny mojej pracy, wyglądającej jak dokładne, szczegółowe rozliczenie z każdego popełnionego przeze mnie błędu. Takie przekonanie generowało niesamowity stres, ale rzeczywistość przyjemnie mnie zaskoczyła. Potem dowiedziałam się, na czym rzecz polega – a teraz również tego, że są różne rodzaje coachingu.

   Sam coaching to, krótko mówiąc, swoisty rodzaj szkolenia, które odbywa chętny pod okiem coacha. Jednak, inaczej niż w klasycznym treningu, uczeń ma za zadanie przeanalizować, wspólnie z „nauczycielem” swoje własne zachowanie, punktując rzeczy, z których jest zadowolony i te, które nie idą mu dobrze, dojść do przyczyn tego zjawiska, wynaleźć inne możliwe metody rozwiązania sytuacji, i je przećwiczyć w odgrywanych scenkach. Można się już domyślić, że całość zależy od woli człowieka, ponieważ w głównej mierze opiera się na indywidualnym doborze rozwiązań, aby usprawnić i polepszyć własne relacje.

   Jak wobec tego ma się cała definicja do coachingu narzędziowego, o którym mówi druga z książek Jerzego Guta i Wojciecha Hamana o tym samym tytule? Przeze wszystkim, jest to narzędzie pracy szefa, które, stosowane powszechnie i dobrowolnie, poprawia nie tylko stosunki między pracownikami i zarządem, ale – przede wszystkim – usprawnia pracę tych osób, nakierowuje na nowe rozwiązania i poszukiwanie kolejnych, uczy analizy własnych  zachowań pod względem rzeczy, z których sam pracownik nie jest zadowolony; a to wszystko bez stresu i strachu przed oceną i wytykaniem błędów, poczucia upokorzenia i bycia obiektem „dobrych rad”.

   Autorzy rozpoczynają wywód od określenia sylwetki osoby, której potrzebny jest coaching, określając jej przypadłość jako nerwicę – przyzwyczajenie do określonych zachowań w danych sytuacjach, pomimo tego, że dana osoba wie, że nie przynoszą one żadnych korzyści, a mogą nawet wiele zepsuć, jednak w sytuacji stresowej sięga odruchowo po takie właśnie rozwiązanie. Przyczyn tego może być wiele, i nie dotyczy to tylko rzeczywistości firmowej – opisuje je pierwszy rozdział książki, wskazując też na szefa jako osobę odpowiedzialną za skuteczność działania podwładnych. Jeśli więc szef chce mieć zgrany, działający zespół, coaching jest najlepszym sposobem, aby pracownikom pomóc bez zbędnego stresu i niepewności rozwijać ich naturalne umiejętności. A to wszystko dla dobra i ich, i szefa.

   W moim odczuciu, mimo hasła głoszącego, że coaching jest łatwy i dla każdego, nie do końca tak jest i o te wątpliwości zahaczyły kolejne rozdziały. Przede wszystkim, żadnych ocen i opinii – co w przypadku obserwacji pracownika w akcji może się często zdarzać i wymaga przećwiczenia już przez samego coacha, aby odruchowo nie wejść w tryb dawania dobrych rad i gotowych rozwiązań.  Po prostu określenie tego, jak widzi sytuację osoba z zewnątrz, jakie zachowania wywołały jakie reakcje i omówienie z pracownikiem tego, czy chciałby w tym coś zmienić. Bo też i wcale nie musi chcieć – coaching jest dobrowolny.

   Czytając tą cieniutką książeczkę nie mogłam nie poczuć pewnego ukłucia żalu, że nie w każdej firmie stosuje się jeszcze takie metody usprawniania pracy, skupiając się bardziej na ocenach oraz systemie kar i nagród (a najczęściej tylko kar). Ilu stresowych sytuacji dałoby się w ten sposób uniknąć! Myślę, że choć podręcznik ten jest przeznaczony w zamierzeniu dla szefów, zapoznać z nim mogłaby się szersza grupa osób, również tych podległych – i w dobrej chwili podrzucić własnemu przełożonemu myśl o tym, jak wiele korzyści odniosłaby firma, wdrażając coaching w codziennej pracy.

   Panowie Gut i Haman wykazali się pełnym profesjonalizmem po raz kolejny, dokładnie i konkretnie opisując temat szablonem co – po co – dla kogo – jak, hojnie okraszając całość przykładami z życia firmowego i prywatnego, rozważając różne sytuacje, od codziennych po szczególnie trudne. Ujmując wszystko prostym językiem przekazują swoją wiedzę w sposób zrozumiały i nie pozostawiający wątpliwości, że to, co robią, nie tylko ma sens, ale i jest dobre z obu punktów widzenia – i szefa, i pracownika, i warto poświęcić czas, by po prostu pomóc pracownikowi lepiej pracować. Polecam, z nadzieją, że coaching stosowany będzie powszechnie, już niedługo, w znacznej większości firm.

Za możłiwość przeczytania książki dziękuję portalowi Sztukater.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Psychologia szefa 2. Coaching narzędziowy
Autor: Jerzy Gut, Wojciech Haman
Wydawnictwo: Helion
Rok wydania polskiego: 2014

Liczba stron: 168

środa, 15 kwietnia 2015

Jak być szefem i nie zwariować. "Szef to zawód" Jerzego Guta i Wojciecha Hamana

   Wyobraź sobie taką sytuację: przychodzisz do pracy, a tam czeka na ciebie nawał zajęć, „pomocny” kolega miał zrobić część, ale zawalił, a potem poszedł na chorobowe, kierownik wstał lewą nogą i pokrzykuje na wszystkich naokoło i już wiesz, że dzień jest do… Inaczej. Przychodzisz do pracy, prawie się spóźniłeś, bo auto nawaliło, a na drodze korek, nie wyspałeś się, bo wczoraj siedziałeś do późna, a w domu też obowiązki, na miejscu widzisz pracowników snujących się bez celu i sensu, zamiast wziąć się za to, co powinni, a na upominanie reagują tępym oporem. Nie masz na to już sił i chyba zaraz wybuchniesz.

   Czy któraś z tych sytuacji brzmi znajomo? Będąc z jednej strony, łatwo zapomnieć, że ta druga też jest człowiekiem - pracuje ciężko, stresuje się, ma problemy i też nie ma łatwo przy próbie dogadania się. W książkach z serii „Psychologia szefa” autorzy skupiają się na roli managera w warunkach polskich firm, z całym ich dobytkiem mentalnym i historycznym, co już z definicji wydaje się nie być łatwe. Miałam przyjemność otrzymać od portalu Sztukater książkę „Szef to zawód” i skonfrontować rady zawarte w niej z rzeczywistością, tak pod względem pozycji podwładnego, jak i osoby, która może nie zarządza stadkiem ludzi, ale już na pewno musi ich jakoś ogarniać.

   Przede wszystkim, autorzy książki są ludźmi konkretnymi i takimi radzą być w kontaktach z podwładnymi. Bo nie jest przesadą stwierdzenie, że pierwsze wrażenie się liczy najbardziej, ale też nigdy nie jest za późno, by poprawić swoje relacje z pracownikami i przez to uczynić współpracę skuteczniejszą – robi się to w końcu dla wspólnego dobra. Od czego więc zacząć? Od ustalenia jasnych warunków – wymagań, granic, rzeczy, za które ludzie będą nagradzani i tych, które tolerowane nie będą. Od razu, na wstępie, oficjalnie, uroczyście… ale i bez zbędnego patosu, i rozwlekania przemowy, by pracownik wiedział, czego się od niego oczekuje, i czego mu nie wolno. I, może przede wszystkim, jakie działania i cechy będą mile widziane, i doceniane. Trudne? Może się wydawać, ale jak to zrobić, z dokładnymi wskazówkami i przykładami, dostosowanymi do różnych sytuacji, dowiemy się już z samej książki.

   Ale nie wystarczy się określić – trzeba jeszcze konsekwentnie wymagać respektowania ustalonych przez siebie zasad. I nie bać się karać, zwalniać, a co najważniejsze – nie wdawać się w zbędne dyskusje. Tą część przejdziemy niejako podwójnie – widokiem z perspektywy szefa o charakterze bardziej otwartym, emocjonalnym, oraz tego zdystansowanego, i, zdawałoby się, zimnego człowieka. Każdy z tych typów bowiem charakteryzuje się własnym spektrum zachowań, a także swoistym wachlarzem możliwych do popełnienia błędów. Nie ma zmiłuj – autorzy nie zostawiają na obu suchej nitki, wytykając wszystko – ale i mówiąc, jak zrobić czy powiedzieć rzecz tak, by nie działać wbrew sobie, ale i nie wyjść na „korpo-robota” nastawionego jedynie na zysk.

   Dla mnie najciekawszą częścią poradnika był opis popełnianych najczęściej błędów, który właśnie z czystą beztroską odniosłam do otoczenia, w którym spędzam średnio osiem godzin dziennie, zauważając z rozbawieniem niemal każdy z nich. Dwie postawy najbardziej rzucają się w oczy – brak jasno określonych wymagań i reguł gry (za to kary dotkliwe – to jedna grupa), oraz podejście do podwładnych, które można określić jako rodzicielskie (druga, pobłażliwa, bardziej lubiana, ale i mniej efektywna). Obie w rezultacie sporo tracą na autorytecie i skuteczności w działaniu, z jednej strony pozbawiając się szacunku przez sianie strachu i niepewności, a z drugiej – przez moralizatorstwo i brak stanowczości. Z kolei odnosząc całą sprawę do siebie, zdecydowanie musiałam przyporządkować własną osobę do tej drugiej grupy, ze zdumieniem obserwując pewne charakterystyczne, odruchowe zachowania.

   Z mojego punktu widzenia książka pokazuje pracę szefa od ciekawej strony – i porusza tematy trudne, przechodząc przez nie w sposób pewny i z pełnym profesjonalizmem. Sprawdzi się doskonale w przypadku młodych ludzi zaczynających pracę na tym stanowisku, ale i tych, którzy pozycję szefa dostali, startując z szeregów zwykłych pracowników i teraz mają zarządzać dotychczasowymi kolegami, czy wchodzą w zupełnie obce środowisko na miejsce innej osoby. Każdy z nich musi się zmierzyć z ludzkim dystansem i często podejściem z góry negatywnym, i w tym podręczniku – bo można go nazwać wręcz podręcznikiem do nauki zawodu – znajdą jasne, konkretne wskazówki, jak się zachować i czego unikać. Wszystko to z odniesieniem do warunków polskich i polskiej mentalności – zawodowych narzekaczy. A to dopiero wyzwanie dla szefa!

Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi Sztukater.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Psychologia szefa 1. Szef to zawód
Autor: Jerzy Gut, Wojciech Haman
Wydawnictwo: Helion
Rok wydania polskiego: 2014
Liczba stron: 312

wtorek, 14 kwietnia 2015

Dobry Łotr wspomina: William Gibson "Neuromancer"

Opowiem Wam bajkę.

Dawno, dawno temu, kiedy moje zainteresowanie szeroko pojętą fantastyką dopiero raczkowało, wpadła mi w dłonie pewna wytarta, pognieciona książeczka – cieniutka, ledwie dwieście stron z małym hakiem, na dodatek z dziwną okładką. Widniał na niej obrazek przedstawiający coś w rodzaju naprawdę kiczowatych okularów i jakąś plątaninę drutów. I chociaż nie uważam się za sentymentalnego typka, obudzony w środku nocy powiedziałbym, że zaczynała się mniej-więcej tak:

"Niebo nad portem miało barwę ekranu monitora nastrojonego na nieistniejący kanał."


Miałem wówczas lat -naście i za nic nie powiedziałbym, że trzymam właśnie w rękach coś, co za parę lat nazywać będę jedną z najważniejszych książek w moim życiu. Że przeczytam ją do tego czasu mniej-więcej jeszcze z piętnaście razy, połowę z tego w oryginale po angielsku, że będę się przyłapywał na cytowaniu jej fragmentów z pamięci, a nawet w pewien pokręcony sposób z jej powodu otrę się o kłopoty z prawem.

Miałem pisać recenzję, a na razie wychodzi mi notka biograficzna. Świetnie.

"Sure", Case replied and sipped his beer. "Somebody's gotta be funny around here. Sure the fuck isn't you."

Dzięki, Case. Próbujemy dalej.

Science Fiction do mniej-więcej tego momentu kojarzyło mi się głównie z Lemem, może trochę z Wellsem, trochę z Vernem. Z opowieściami o cudownych maszynach, podbojach przestworzy, kosmosu albo morskich głębin i wyludnionych stacjach badawczych na odległych planetach. Albo przeciwnie, o gościach z kosmosu, którzy wpadli, narozrabiali i, po spontanicznie zorganizowanym na tubylcach ludobójstwie, ostatecznie umarli na grypę. I tak podeszło się do cieniutkiej książeczki z niechęcią, z nudów, spodziewając typowego techno-slangu niezrozumiałego dla przeciętnego nastolatka - i historyjki wpadającej w jeden z powyższych schematów.

To, co dostałem, bardziej wpasowywało się w nurt kryminału noir, ale oprócz tego okraszone było ponurą wizją niedalekiej przyszłości, w której światem pełnym jednakowych, brudnych i ciemnych miast rządzą olbrzymie korporacje toczące na całym świecie swoje małe wojny, w której społeczne standardy poluzowały się i odpadły jak stary pasek od alternatora, w której zabić drugiego człowieka znaczyło tyle, co strzepnąć pyłek z ramienia. Każdy nosił broń, każdy ćpał na potęgę, kradł i oszukiwał, niektórzy montowali sobie w ciele elektroniczne usprawnienia, które odbierały im jeszcze więcej z i tak już nikłego człowieczeństwa. Na każdym kroku przemoc, seks i korupcja. No i cyberprzestrzeń, w którą od dawna nie wchodziło się po prostu gapiąc w okno Internet Eksplodera, a całym sobą. No... Prawie całym.

(Tekst z okładki głosił: "kultowa powieść cyberpunkowa". To było to słowo. Cyber-punk. Cybernetyka i moralny śmietnik. Czad.)

Głównym bohaterem "Neuromancera" jest Henry Dorsett Case, hacker-artysta (autor proponuje termin: "console cowboy", który w naszym języku brzmi dużo mniej ewokatywnie - "kowboj konsoli"?), którego przykre okoliczności (w postaci nie do końca zadowolonego z jego dokonań klienta – oraz bojowej neurotoksyny radzieckiej produkcji) pozbawiły możliwości wykonywania zawodu. Sprowadzony na samo dno i uwięziony przez graniczącą ze skrajną biedą sytuację finansową w Chiba City, Japonii, Case para się z przymusu drobnym procederem przestępczym, kradnąc, przemycając, a czasami zabijając na zlecenie, zadaje z bandą dwulicowych typów spod ciemnej gwiazdy i coraz bardziej zbliża się do rzeczywistości foliowego worka z notką "zaćpał się na śmierć", w międzyczasie bezskutecznie i coraz bardziej rozpaczliwie poszukując lekarstwa na swoją przypadłość. To jest – do momentu, w którym pojawia się pewna nieznajoma, która wszystko odmienia.
(Tutaj ciekawostka – niby mamy do czynienia z klasycznym wątkiem z rodem z czarno-białych kryminałów, bo oto tajemnicza, niepokojąco piękna femme fatale wywraca życie protagonisty do góry nogami. Tutejsza femme fatale nosi jednak skórzaną kurtkę, ma na stałe przydrutowane do twarzy przeciwsłoneczne szkła z wbudowanym cyfrowym wyświetlaczem, a pod paznokciami skrywa wysuwające się parocentymetrowe ostrza, z których korzysta z niezwykłą wprawą... I niekrytą przyjemnością.)
W tenże sposób Case zostaje dostarczony i przedstawiony ekscentrycznemu miliarderowi nazwiskiem Armitage, który oferuje mu całkowite uzdrowienie z trapiącej go choroby. To jest, w zamian za powrót do dawnego fachu - i wyłączność na jego usługi.
Całość podejrzanie przypomina pakt zawarty z diabłem.
I, jak się ma później okazać, to określenie trochę na wyrost. W końcu diabeł przynajmniej jasno określa warunki kontraktu...

Jedną z najciekawszych cech "Neuromancera" jest sposób, w jaki prowadzona jest narracja. Poszczególne sceny następują po sobie chronologicznie, ale całość jest pofragmentowana, pocięta. Akcja, kiedy musi, przeskakuje po prostu o jakiś czas do przodu bez choćby słowa wyjaśnienia od narratora. To coś, do czego trzeba się przyzwyczaić, a zanim się na dobre przyzwyczai, łatwo zgubić wątek. Ale po oswojeniu... To jakby oglądało się w telewizji naprawdę niezły thriller.
Styl jest różnorodny. Bywają tu suche opisy wydarzeń, a bywają porównania i metafory graniczące z poezją. Każdy element całości świetnie ze sobą współgra, razem budując ten niepowtarzalny, ciężki nastrój.

Wspominałem, że powieść Williama Gibsona była dla mnie czymś zupełnie nowym, niepowtarzalnym. I mogę z całą pewnością założyć, że podobne odczucia miał chyba każdy, kto w jego czasach czytywał fantastykę naukową. Dość powiedzieć, że niemal każdy dzisiejszy utwór - nieważne, czy literacki, czy filmowy, czy choćby gra komputerowa – noszący zaszczytną łatkę cyberpunku... Korzysta właściwie z tych samych motywów, które Gibson zawarł w swoim "Neuromancerze". Tu to wszystko pojawiło się po raz pierwszy: świadome sztuczne inteligencje pragnące wydostać się na wolność z ram oprogramowania, zaćpani hakerzy, którzy nie odróżniają już rzeczywistości od widziadeł malowanych przez cyberprzestrzeń, uliczni samuraje i korporacyjni ninja, nawet charakterystyczny dla konwencji slang, a w nim terminy takie jak "Lód" (właściwie, LOD – Logiczne Oprogramowanie Defensywne, w oryginale ICE) czy "wypłaszczenie" (tzn. zgon, oryg. "flatline")... To wszystko pochodzi z tej jednej książki. Tej jedynej w swoim rodzaju absolutnej biblii cyberpunku.

Na zakończenie dodam, że Wydawnictwo MAG w najbliższym czasie planuje wznowienie nie tylko "Neuromancera", ale i dwóch pozostałych części Trylogii Ciągu: "Grafa Zero" i "Mony Lisy Turbo", wszystkie trzy zebrane w jedną książkę. Nie mogę się doczekać, by jeszcze raz wybrać się na spacer ponurymi ulicami Chiba City... Do czego zachęcam i Was, drodzy czytelnicy.

Drugiej takiej po prostu nie ma.

Informacje ogólne:
Tytuł oryginału: Neuromancer
Autor: William Gibson
Wydawnictwo: Fenix Publications
Rok wydania polskiego: 1992
Liczba stron: 213


niedziela, 12 kwietnia 2015

Święci, dranie i napęd FTL - "W Kraju Niewiernych" Jacka Dukaja

Jakkolwiek to oklepana może fraza, twórczość Jacka Dukaja zajmuje u mnie szczególne miejsce. I nie chodzi tu jedynie o drzemiącego gdzieś głęboko niespełnionego filozofa i "dumałę", który od czasu do czasu lubi zadawać sobie z pozoru poważne pytania i poudawać, że ten bełkot w środku czaszki jest próbą znalezienia na nie odpowiedzi, choć to także. Mówiąc o tym szczególnym miejscu mam na myśli coś zgoła innego – jako osoba, która chętnie i niemało czyta od najwcześniejszych lat, które pamięta, nie powiedziałbym o sobie, że tak naprawdę... nie umiem czytać. I nie spodziewałem się, że spotkam się kiedyś ze współczesnym utworem napisanym z taką pieczołowitością i językową biegłością, że każde zdanie będę musiał czytać po dwa razy, by cokolwiek z niego zrozumieć. Tymczasem taka właśnie była moja pierwsza styczność z "Lodem", a potem "Xavrasem Wyżrynem i innymi fikcjami narodowymi". Czułem się, jakbym zderzył się ze ścianą. I - jakkolwiek dziwnie to w tej sytuacji zabrzmi – chyba się zakochałem. Nic więc dziwnego, że do "W Kraju Niewiernych" podchodziłem z mieszaniną ekscytacji i niepokoju, jednocześnie chcąc więcej tej niesamowitości i obawiając się, że znowu zawstydzę sam siebie swoim brakiem obycia i zdolności do zrozumienia.

Dość powiedzieć, że dostałem po trochu zarówno tego zachwytu, jak i rozczarowania samym sobą.

"W Kraju Niewiernych" jest zbiorem ośmiu opowiadań (niektórych na tyle długich, by można było nazwać je krótkimi powieściami) niepowiązanych ze sobą fabularnie, jednak w pewnym sensie pokrewnych tematycznie – każde z nich na swój sposób stanowi rozważania o otarciu się człowieka o choć skrawkek boskiej potęgi, o tym, jak rozwój cywilizacyjny i technologiczny odmienia nasze postrzeganie zagadnień takich jak absolut, dusza, wolna wola.

Zbiór zaczyna się od mocnego uderzenia - świetnym "Ruchem Generała", osadzonym w realiach, które najłatwiej opisać nieco naiwnie brzmiącym może terminem arcanepunk. Zjednoczone Imperium stoi na progu wojny ogarniającej cały świat – buntownik znany jako Ptak staje na czele biedoty z północy i podbija kraj za krajem. Król Bogumił Warzhad ma jednak tajną broń – Rajmunda Żarnego, tytułowego Żelaznego Generała, osiemsetletniego bohatera setek wojen i konfliktów, strategicznego geniusza, zręcznego polityka i jednego z najpotężniejszych magów w historii świata. Zmęczony, zardzewiały umysł zamknięty na zawsze w ciele ze stali i kryształów, utrzymywany przy życiu dzięki skomplikowanym urokom i zaklęciom. Lecz chociaż jest jasnym, że rebelia musi zostać powstrzymana, dowódca – a wraz z nim czytelnik – szybko zorientuje się, że niewiele spraw na królewskim dworze ma się tak, jak wygląda to na pierwszy rzut oka...

W kolejnym tekście, "Iacte", ukazana zostaje zupełnie inna wizja – oto odległa planeta, na której usiłuje przetrwać z dawna zapomniana ekspedycja, a także tajemniczy artefakt, Jaskina Snów, zdolny powoływać do istnienia cokolwiek, o czym pomyśli jej gość. I oto poznajemy Podążającego za Cieniem, łowcę zwierząt i ludzi, w połowie Francuza, a w połowie Indianina, który, sprowadzony na ten nieznany i zupełnie niepojęty dla niego świat, musi zmierzyć się z tajemniczym Pożeraczem Krwi... A przy okazji przekonać się, czym naprawdę jest nieznany ląd, po którym przyszło mu stąpać.

Kolejna wizja – "Irrehaare", jedna z najmocniejszych pozycji tego zbioru, prezentuje nam wirtualny świat w rodzaju hiperrealistycznej gry komputerowej, której nieoczekiwana awaria uwięziła w środku umysły milionów graczy. Główny bohater tej krótkiej powieści, Adrian, budzi się nagi i pozbawiony pamięci w samym środku bitewnej pożogi, bity i przesłuchiwany. To bardzo skrótowy opis założeń świata przedstawionego, jednak aby nie zdradzić zbyt wiele, nie mogę powiedzieć ani słowa więcej. Powiem jedynie – warto.

"Muchobójca", w porównaniu ze swoim poprzednikiem, jest raczej krótki i dużo łatwiejszy w odbiorze – opowiadanie osadzone jest w świecie podobnym do naszego, różniącym się tylko drobnym szczegółem: udostępnioną ludzkości przez tajemniczą rasę obcych (zwanych po prostu "Filantropami") technologią Bram, czyli po prostu teleportacji na kosmiczne odległości. Wyposażona w ten dar ludzkość natychmiast przystępuje do kolonizacji nowych, dalekich od domu ziem, aby na jednej z nich natrafić na... duchy. Tytułowy Muchobójca – to ekspert, który zostaje na nią przysłany, by stawić czoła zjawom.

Opowiadanie "Ziemia Chrystusa" jest Dukajową próbą zmierzenia się z koncepcją światów równoległych, znaną miłośnikom fantastyki już od czasów Rogera Zelaznego. Jak każde opowiadanie w tym zbiorze zawiera jednak wątki związane ze sferą duchową człowieka – oto odkryta zostaje alternatywna Ziemia, na której Chrystus nigdy nie umarł, a zamiast tego przekształcił świat zgodnie ze swoim boskim planem. Zderzenie wyobrażeń współczesnego człowieka o Raju z tym, co tam zastają, jest w moim odczuciu jednym z najbardziej poruszających, skłaniających do myślenia momentów spośród wszystkiego, co w życiu przeczytałem.

Kolejnej, szóstej już pozycji, nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. "Katedra", ta sama, na podstawie której Bagiński stworzył swoją słynną animację, jest opowieścią o sanktuarium wzniesionym na cześć bohaterskiego męczennika jednej z kosmicznych misji kolonizacyjnych pośrodku pasa asteroid. Główny bohater tej krótkiej powieści, duchowny i wysłannik Kościoła, prowadzi śledztwo na temat fenomenu cudownych uzdrowień, które rzekomo miały się tam dokonywać.

I wracamy na Ziemię. "Medjugorie" są krótką, lekką historią grupki najemników, którzy za olbrzymie pieniądze przetrząsają całą Ziemię w poszukiwaniu cudu... I, ku swojemu zaskoczeniu, faktycznie znajdują jeden, jednak zupełnie inny, niż kiedykolwiek mogliby się spodziewać.

Zbiór kończy się "In Partibus Infidelium", humorystycznym opowiadaniem w trzech odrębnych częściach, zwanych przez samego autora obrazami. Każdy z nich dotyczy czegoś innego, a jednak tego samego: wiara a rasy pozaziemskie. Mamy więc ewangelizację obcych – to pierwszy obraz, pierwsze konklawe z ich udziałem – drugi, oraz, oczywiście, pierwszy kosmiczny rozłam – trzeci. To najkrótsze, a jednocześnie chyba najbardziej przystępne opowiadanie w tomie, najlżejsze zarówno pod względem języka, świata przedstawionego, jak i tonu.

Prócz tematu przewodniego, opowiadania z "W Kraju Niewiernych" łączy kilka wspólnych cech – są doskonałe pod względem językowym, są istnymi arcydziełami formy, którą autor posługuje się z dużą swobodą, cechuje je też co do jednego niesamowita, przemyślana i uzasadniona kreacja świata... Oraz, co może, choć niekoniecznie, zostać uznane za wadę, wymagają od samego czytelnika pewnego zasobu wiedzy, by w ogóle mógł zrozumieć, co też autor ma na myśli. W większości należą one do nutru hard SF, co zarówno narzuca, jak i usprawiedliwia posługiwanie się charakterystycznym żargonem, nie uświadczy się tutaj jednak, a jeśli, to bardzo rzadko (zjawisko takie zaobserwowałem chyba tylko na początku "Muchobójcy"), informacyjnych piguł, które mają wprost wyjaśnić czytelnikowi zagadnienie będące tematem historii. Wszystkiego dowiadujemy się zazwyczaj po trochu, z opisów, dialogów i krótkich dygresji narratora.


To właśnie sprawia, że Dukaj nie jest pisarzem dla każdego. To literatura trudna w odbiorze – dla wielu po prostu zbyt trudna. Warta jest jednak każdego grama wysiłku włożonego w jej lekturę. "W Kraju Niewiernych" jest świetnym przykładem fantastyki, w której udało się przemycić coś więcej niż tylko fikcję. Gorąco polecam.

Dane ogólne:
Tytuł: W Kraju Niewiernych
Autor: Jacek Dukaj
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Rok wydania: 2008 (wydanie drugie)
Ilość stron: 529

czwartek, 9 kwietnia 2015

Kącik Herbaciany #5: Japoński Rarytas

Kącik Herbaciany pojawia się ostatnio stanowczo za rzadko... aż miesiąc minął od poprzedniego, kiedy to Milczek opisywał ciekawą zieloną herbatę z bergamotą. Aż nie chce się wierzyć,  że z moją skłonnością do dodawania do kolekcji wszystkiego herbacianego, co tylko pojawi się w okolicach, aż tak długo zwlekaliśmy z kolejnym odcinkiem. Czas na nadrabianie zaległości blogowych, więc i herbacianych również.

Nowości przybyło do mnie ostatnio sporo, głownie za sprawą - znowu - Biedronki, która postanowiła nie dość, że dodać do asortymentu gruszkowo-ananasową Green Hills (recenzja zapewne wkrótce!), ale i dorzucić troszkę do standardowych torebkowych ziółek. Radowało się moje serducho przy zakupowym szaleństwie, portfel nieco mniej, jako że Matki Boskiej Pieniężnej dopiero przede mną... ale co zrobisz. Bez herbaty nie da się żyć. Bez nowej herbaty najwyraźniej również.

Herbata, którą chcę przedstawić dzisiaj, nie jest jednak z gatunku marketowego. Przybyła do mnie z Krakowa, z Herbaciarni Czarka, a przywiózł mi ją Milczek, wręczając wraz z książką w ramach prezentu na Dzień Kobiet. Czy można sobie wymarzyć lepszego męża, no? (;

Japoński Rarytas, bo tak nazywa się to cudo, jest zdecydowanie najbardziej charakterną mieszanką z "sypanych", jakie posiadam. Sprzedawana w ładnych, papierowych, foliowanych od wewnatrz torebkach, szczelnie zamykanych strunowo, co gwarantuje zachowanie aromatu na długi czas, a przez opakowanie jest zupełnie niewyczuwalny. A picie umili mi dziś dodatkowo kubek z zaparzaczem i pokrywką, który przybył do mnie kiedyś-kiedyś z całą paką innych chińskich cudeniek (;

Jak podaje strona producenta, w skład herbaty wchodzą: herbaty zielone Bancha i Genmaicha, pędy bambusa, imbir, kardamon, ananas, papaja, orzech kokosowy, mango, płatki i pączki róży oraz aromat.

Co to Bancha i Genmaicha? Bancha, jak Sencha, to herbata zielona, której liście są wielokrotnie zwijanie, suszone, a także podduszane za pomocą pary wodnej i gorącego powietrza, jednak Sencha zbierana jest w pierwszej kolejności, na Bancha przeznacza się więc liście twardsze, starsze i bardziej żyłkowane, z których napar jest nieco słabszy w smaku, zawiera mniej kofeiny i taniny, a w smaku zdecydowanie mniej goryczki. A Genmaicha? Producent podaje, że jest to mieszanka Banchy z prażonym ryżem i jęczmieniem, co daje jej orzeźwiający, orzechowy smak i lekko brązowawy kolor. Genmaicha nadaje się do wielokrotnego zalewania.
Ciekawe zjawisko, po co wymieniać Banchę i Genmaichę osobno, skoro ta druga zawiera w składzie w większości tą pierwszą?

Po otwarciu opakowania zaczynają się dziać cuda.

Widzimy w składzie sporo dodatków aromatycznych, z przyprawami na czele. Otwieramy więc saszetkę, i czujemy ostry, odświeżający zapach kardamonu i imbiru. Jest naprawdę niedamowicie wręcz intensywny, kręci w nosie, powoduje kichanie, i momentalnie rozchodzi się po mieszkaniu, zabijając inne wonie (łącznie ze spalonym chwilę wcześniej kadzidełkiem!). W całość wkręca się dodatkowo zielono-owocowy aromat papai, dając upojną mieszankę woni.

Zgodnie z instukcją na opakowaniu, parzymy 2-3 minuty, zalewając ją wcześniej wodą, ale nie wrzątkiem. Najlepiej, by miała temperaturę ok. 60-70 stopni, do 75. A czas oczekiwania umilą historyjki na kobeczku... urokliwe bardzo.

Po zaparzeniu aromat nie traci nic ze swojej intensywności, dochodzi natomiast do niego lekko cierpka nuta zielonej herbaty. Kolor napar ma zielono-zółty, intensywny, żywy - wybaczcie brak zdjęcia, tu już telefonowy aparat nie wyrobił z zaglądaniem do środka kubka, za ciemno my było.

Kardamon i imbir są wyraźnie wyczuwalne również w smaku, choć jak na tak mocny zapach, smak herbaty jest zadziwiająco subtelny. Brak w nim goryczki, charakterycztycznej dla zielonych liści herbacianych, ale zachowuje jej miły posmak, dodając lekko orzechową, ziemną nutę przypraw i owocową papai. Jedyne, czego tu nie wyczuwam, to kokos - a szkoda! Kusiło mnie połączenie tej mieszanki z syropem kokosowym, i kiedyś w końcu to zrobię, zapewne, nie ważne jakim bluźnierstwem nie wydawałoby mi się to teraz,

Ogółem, muszę stwierdzić, że jest to jedna z najciekawszych mieszanek, jakie zdarzyło mi się pić, a w rankingu moich ulubionych zajęła solidnie drugie miejsce. Jest to głównie zasługa kardamonu, który nadaje jej tak wspaniały zapach i specyficzny smak. A jeśli ktoś będzie w pobliżu samej Czarki, to polecam zajrzeć i posiedzieć chwilę (;


środa, 8 kwietnia 2015

More Books! #4 Stosik tanioksiążkowy, marzec-kwiecień '15

Post stosikowy w tym miesiącu wyjątkowo późno... ale cóż, wszystkie terminy zawaliłam przez paskudne przeziębienie, które nijak nie chciało dać mi spokoju. Na szczęście wspaniały czas spędzony z moim mężczyzną przez dni świąteczne (ciepełko, poduchy, słodycze, lenistwo! A za oknem padający śnieg. Aaaach, marzenie...) dobrze naładował mi baterie na podjęcie działania. Notka będzie krótka, ale konkretna.

Po ostatnim stosie-gigancie spodziewałams się wręcz, że na ten miesiąc nie będzie nic, patrząc po ilości pieniędzy wydanych wtedy na książki choćby, i masę stojącą w kolejce do czytania. Niestety, a może stety, niektóre odruchy są silniejsze... Więc sklepik z tanią książką wessał mnie, gdy tylko zjawiłam się w pobliżu.

Przejdźmy może do rzeczy: podzieliłam stos na 2 części, jako że nie bardzo chciały się załapać w miarę zgrabnie w jedno zdjęcie.

Część pierwsza: chudzielce.

1. "Pachnidło" Patricka Suskinda. Klasyka, na którą polowałam od dłuższego czasu, bezskutecznie, mimo nienajgorszej dostępności tych książek - albo były drogo, albo ja bankrut. Na szczęście udało się trafić na szczęśliwą koniunkcję obu tych wymiarów, i słodkie wydanie w twardej okładce stoi u mnie na półce leży na podłodze w stercie "moje i tylko moje". A mnie coraz bardziej ciągnie, bo przeczytać ją po raz kolejny, a może i obejrzeć film.
2,3,4. "Saga Rodu Forsyte'ów" tom 1 Johna Galsworthy'ego, "O czym się nie mówi" pani Zapolskiej, "Naszyjnik Królowej" tom 2 Dumasa. Książeczki te zgarnęłam bodajże po cenie 6 zł za sztukę, bo te przecudne wydanie klasyki romansu Hachette obserwuję juz od dawna, i ślinka mi cieknie na ich widok. Uznajmy więc te trzy zdobycze za dobry początek kolekcji!
5. "Wdowy z Eastwick" Johna Updike, drugi tom słynnych "Czarownic". Wydanie o szacie graficznej podobnej do wampirzych powieści pani Rice, co było jednym z powodów, dla którego skusiłam sie na tą książkę, drugim jest czarowniczy temat. Filmu nie oglądałam.
6. "Domowy poradnik umierania" Debry Adelaide. Zaciekawiła mnie seria tych książek, wszystkie mają tak depresyjne, ironiczne tytuły! Jako próbka ta jedna, przeczytam, zobaczym, co w środku piszczy, bo ciekawam strasznie.

Część druga: tomiszcza.

7. "Powstanie '44" Normana Daviesa. Wydanie "kieszonkowe" (hehehe...), w średnim stanie. Jest to coś, co raczej wypada znać... a przynajmniej ja czuję taką skłonność.
8. "Emancypantki" Prusa, które po wielu przygodach dotarły do mnie wreszcie. Nagroda w konkursie na fanpage'u portalu Sztukater, która została wysłana, ale nie dotarła prawdopodobnie z winy poczty, udało jej się przyjść dopiero po powtórnej wysyłce. Piękne, nowe wydanie w twardej oprawie, serce się raduje patrząc na tę książkę!

To nie wszystko. Na zdjęciach brak dwóch książek, które jumnął mi rodziciel ("Dawaj to!!!), oraz prezentu, który wsunęłam na półkę, by ładnie wyglądał z poprzednimi tomami serii, a potem zapomniałam wyjąć do zdjęcia. Te trzy sztuki pojawią się więc w kolejnym stosiku, Tymczasem, czuję się głęboko usatysfakcjonowana zarówno zdobyczami z marca, jak i tym, że nie wydałam na całość więcj niż 50 zł.

wtorek, 7 kwietnia 2015

Dzikus ze spluwą czy szlachcic z mieczem? "Nadejście mrocznej mgły" Anny Kendall

   Dobre fantasy nie jest złe – jeśli jest dobre, a co najmniej średnie. Jeśli jednak w dodatku jest to młodzieżowe fantasy, to zazwyczaj możemy liczyć na góra średnie, z nielicznymi wyjątkami, potwierdzającymi regułę. O tym, że „Nadejście mrocznej mgły” Anny Kendall ma być właśnie z gatunku tych dla czytelników młodszych dowiedziałam się już po skończeniu książki, i niebywale mnie to zdziwiło. Z jakiego powodu? Zobaczmy.

   Królewski błazen, Roger, jest postacią szczególną, choć w przedwcześnie postarzałym farmerze i „mężu” karczmarki nikt by go nie rozpoznał. Niegdyś był ulubieńcem dworu, potem, by go chronić, przyzwał armię umarłych, królowa zginęła, jego ukochana również… długa historia, a by się z nią zapoznać, trzeba sięgnąć po pierwszy tom. Obecnie, już jako Peter, ukrywa się, z zakochaną w nim po uszy Maggie i dzieciakiem Jee przy boku. Prowadzą karczmę, przyjmują rzadko pojawiających się przejezdnych… do dnia, gdy pojawia się pewien szlachcic z dzieckiem i umierającą żoną. Uciekają przed nadciągającymi zastępami Dzikich, którzy przybywają po obiecaną ich władcy księżniczkę i… koronę. Nie oszczędzają przy tym szlachty, wyrzynając ją w pień, nie tykają za to biedoty. I więcej – szukają kogoś. Kogoś ważnego. Roger, który ostro zalazł za skórę Lordowi Selekowi, nasyłając na niego umarlaków, słusznie uważa, że on sam może być obiektem poszukiwań, i tu zaczyna się gra o wolność, a przy okazji i spokój całej krainy.

   Nie mogę powiedzieć, że książka nie jest ciekawa, pomimo prostej fabuły i przewidywalnych posunięć bohaterów – Roger jest hisafem, czyli człowiekiem, który może przechodzić do krainy umarłych, pokonując mityczną barierę, jaką ma stanowić grób; umarli przedstawieni są jako obojętne, nieruchomo klęczące postacie, skupione w okręgi, które czekają na coś i niełatwo jest z nimi rozmawiać, a już przywracanie ich do życia jest zbrodnią – nie mogą bowiem już wrócić, i nikną, nie należąc ani do żywych, ani do dusz w zaświatach. Okoliczności samego przejścia są dość drastyczne, wiąże się ono z zadaniem sobie dość silnego bólu, co autorka przedstawiła dość dosadnie, do tego stopnia, że przy opisach samookaleczania się bohatera czasem zdarzyło mi się wzdrygać. Niemniej jednak, nekromancja – czy można tak określić to zjawisko? – została ujęta w sposób dla mnie nowy i dosyć ciekawy, choć chciałabym wiedzieć nieco więcej o samych hisafach – pani Kendall podrzuca coraz więcej szczegółów wraz z rozwojem wydarzeń, zwłaszcza przy okazji konfliktu nekromantów z wiedźmami, ale nadal czuje się pewien niedosyt, i oczekiwanie na ostateczne wyjaśnienie tej kwestii.

   Drugą rzeczą, która podobała mi się, choć i nieco wprawiła w zmieszanie, jest polityka. Obszar, na którym dzieje się większość akcji zwie się Reginokracją, a rządzi w nim oczywiście królowa. Tubylcy są tak przyzwyczajeni do czysto kobiecych rządów, że gdy Lord Selek, zamiast swojej młodocianej żony koronuje siebie, wybucha natychmiastowy bunt zgorszonej tym faktem szlachty. Bunt stłumiony krwawo, trzeba by dodać. Co zadziwia w tym wszystkim, to fakt, że atakującą stronę określa się jako Dzikich, barbarzyńców – a tymczasem stoją oni, wydawałoby się, sporo wyżej pod względem technicznym. Rany julek, oni mają broń palną, podczas gdy Reginokracja broni się mieczami i łukami! Brzmi absurdalnie? Tym bardziej, że mieszkańcy atakowanego obszaru znają sztucery, nie boją się ich, nie uznają za czarną magię, ale korzystać z nich nie zamierzają… Pana odpowiedzialnego za wojsko do mnie migusiem, poproszę, porozmawiamy poważnie o życiu.

   Co może zniechęcić przy czytaniu książki? Po pierwsze – para z rodzaju najbardziej irytujących, czyli „ona mnie kocha, ja jej nie, uciekam, ale najpierw zrobię jej dziecko”. Maggie jest zaradną kobietą, wszystko, czego się z Rogerem i małym, adoptowanym Jee dorobili, jest jej zasługą. To osoba z rodzaju tych, które odnajdą się w każdych warunkach, zegną pod naporem przeciwności, ale nie złamią. Jedyną jej słabością jest Roger, i tu biedna zgłupiała na dobre, włócząc się za gościem, który jej wyraźnie nie chce, i płacząc, że ten nie chce z nią spać. No cóż… nie można nikogo do miłości zmusić, a to przez całą niemal książkę próbuje zrobić Maggie. Tymczasem obiekt jej źle ulokowanych uczuć ucieka przed nią, wzdychając do zmarłej przed paru laty ukochanej, i mając wciąż i wciąż wyrzuty sumienia przez to, jak zakochaną w nim dziewczynę potraktował. Chce się panu dać kopniaka w tyłek? No chce. Pani zresztą też.

   Druga sprawa dalej będzie dotyczyła wątków miłosnych, a może raczej – erotycznych. Bohaterowie odczuwają do siebie pociąg, podobają się sobie, ok, ale za co dostajemy w tym niemal baśniowym klimacie jakieś sztywne członki? Tak, naprawdę, tak dosłownie zostało to ujęte. Całe szczęście, że nie pokuszono się o opisy scen seksu – chociaż mocno się o to otarto, zachowując stosowny umiar, dzięki wszystkim bogom – wszystko jednak psują te męskie doznania fizyczne, odczuwane na widok ładnych pań. Zgrzyta, boli i ma się ochotę wziąć czarny długopis i pozamazywać parę zdań, by lepiej się czytało. Czy więc w takim ujęciu kwestii książkę można określić jako „fantasy młodzieżowe”? Dobrze, ale z ograniczeniem wiekowym, może jakoś 16+.

   Co do języka użytego w powieści, mam jedno zastrzeżenie – powtórzenia. Bezczelne powtarzanie wciąż jednej kwestii, przy okazji każdego wspomnienia o tym, że Roger jest hisafem – że najchętniej rozmawiają z nim staruszki. Daje to niestety czasem dwa takie same zdania na stronę, z irytującą świadomością, że zaraz pojawi się ono ponownie. Jaki to miało cel? Nie wiem, ja czułam jedynie irytację.

   Ogółem, książkę mogłabym ocenić na dobrą szkolną trójkę, bez żalu z powodu poświęconego na nią czasu, bo czytało się szybko, historia mnie wciągnęła i zaciekawiła, błędy i niedociągnięcia całości nie przeszkadzały przeważnie w czerpaniu przyjemności z lektury. Nie ma w powieści niczego dziecinnego, co często cechuje treści kierowane do nastoletnich czytelników, klimat jest poważny, czasem nawet mroczny i straszny, a przy tym specyficznie lekki, co jest niewątpliwie zasługą języka używanego przez autorkę. Ze swej strony mogę polecić każdemu, kto ma ochotę przeczytać jakieś niezbyt angażujące fantasy, a sama chętnie sięgnę po kolejny tom, bo ciekawość, czym właściwie są hisafowie i ich zdolności, nie opuści mnie tak łatwo.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi Sztukater.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Dark Mist Rising
Autor: Anna Kendall
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Rok wydania polskiego: 2015
Ilość stron: 484