niedziela, 15 listopada 2015

To mógł być każdy. "Ród" Emila Strzeszewskiego

   Są książki, które czyta się z przyjemnością, takie, które przebyć trudno, a nawet zdarzają się totalnie obojętne. Wśród nich zdarzają się oczywiście też mieszanki kilku z tych cech i parę takich, które pod konkretne kategorie podciągnąć trudno. Jest też jeszcze jedna opcja: książki dziwne. Takie, które ciężko nie tylko przyporządkować do jednego gatunku literackiego; problem pojawia się już wtedy, gdy próbuje się zdefiniować swój stosunek do nich po przeczytaniu, i niekoniecznie musi być to spowodowane wadami w samej powieści, ale faktem, jak wiele autor pozostawił do domyślenia się czytelnikowi. Jedną z takich książek był dla mnie „Ród” Emila Strzeszewskiego.

   Początek jest mocny: matka z dzieckiem jadą autem, a może raczej pędzą z całą szybkością w stronę policyjnej blokady. Chłopiec zadziwiająco racjonalnie rozważa fakt, że najpewniej oboje za chwilę zginą, a matka zachowuje się, jakby była zdesperowana i zdecydowana na śmierć, zamiast dać się złapać. Prosto z tej sceny przechodzimy do zupełnie innej: opowiadania dziewczyny, pracującej jako dama stolikowa: pełni rolę swoistej przynęty na potencjalnych klientów baru. Po prostu siada tak, by być dobrze widzianą z okna i przyciągać spojrzeniem ludzi. Ci przychodzą, siadają, piją, rozmawiają chwilę… ale to już nie jej sprawa. W Babilonie pracuje też barman, który, będąc mistrzem w swoich fachu, podobno nigdy nie wypił ani kieliszka. Jego postać intryguję naszą bezimienną bohaterkę, która próbuje nawiązać z nim bliższą znajomość, jednak prowadzi ją to do bardzo specyficznego miejsca, będącego ostoją ludzi, którzy widzieli w życiu za dużo.

   Opowieść dzieli się na cztery rozdziały, które początkowo wydają się być osobnymi historiami, powiązanymi jedynie luźno miejscem akcji, a raczej okolicą, w której się one rozgrywają. Klub Stoik i dzielnica, w której się mieści to miejsce znane każdej z postaci, zawsze mające opinię wątpliwego i odwiedzanego przez miejscowe szajki. I powiem od razu, co podobało mi się w „Rodzie” najbardziej: stopniowe, powolne odsłanianie powiązań, reguł rządzących miastem i społecznością, tego, jak łączą się ze sobą poszczególne wątki i co wspólnego ze sobą mają nie tylko dzieciak z rozbitego samochodu i stolikowa dama, ale też: stary gliniarz, wolontariusz z domu starców, stróż z mostu samobójców i przywódca gangu. To wszystko dzieje się na oczach oniemiałego ze zdumienia czytelnika, dając mu poczucie niepewności tego, co się zaraz wydarzy i co jest prawdą; intryga, którą stworzył Strzeszewski jest skomplikowana, nieprzewidywalna i wielopoziomowa. Zainteresowanie historią wzrasta w trakcie czytania, od lekkiego zniechęcenia panującym w opowieści klimatem, gdy okazuje się, że motyw pędzącego samochodu nie jest tym, który będzie dominował, zastąpiony przez statyczny i ponury obraz miasta i podobnie pokazanych bohaterów, aż do pełnej napięcia fascynacji. To po prostu przemyślana i genialnie opowiedziana historia.

   Wspomniałam o klimacie: jest ciężki. Nawet w trakcie czytania wyobrażałam sobie sceny w odcieniach szarości, jak w czarno-białym filmie. Akcja jest mocno nierówna, zmienia się czasem w nagły sposób, a sceny całkowicie statyczne następują tuz po momentach dramatycznych,  jak to pokazano już w początku pierwszego rozdziału. W dalszej części takich zmian będzie tylko więcej. Miasto z pozoru jest zwyczajne, widać to niejednokrotnie przy wspominaniu dziennych, zwykłych zajęć części z bohaterów, najbardziej, zdaje się, w przypadku młodego szachisty, odwiedzającego dom starców. Drugie dno pokazuje się, przysłowiowo wręcz, po zmroku, a wszystko kręci się wokół Stoika, gdzie ludzie chodzą, by upić się w znacznie odbiegający od standardowego sposób: pijąc z pustych kieliszków coś, co określa się mianem apatei. To, czym jest rzeczony „napitek” wydaje się oczywiste, jak źródłosłów jego nazwy, dokładnie taki wywołuje też efekt, który uzależnia bardziej od zwykłego alkoholu; co nie dziwi, biorąc pod uwagę jego skuteczność. Sami bohaterowie mają zwyczaj określać się mianem osób, które nie mogą być szczęśliwe: każdy z nich przeszedł traumę, ciągnącą się od najmłodszych lat, która się nie zakończyła, gdy dorośli. Każdy z nich znajduje też wyjaśnienie tego, kim jest i dlaczego jego życie akurat tak się układa.

   Postacie są dość zróżnicowane: od klasycznie zmarnowanej dziewczyny, przez pozornie normalnego chłopaczka, który jednak, jak się okazuje, ma sporo za uszami, stróża nocnego, który widział trochę za dużo, niewiele mogąc z tym zrobić, po doświadczonego glinę ze skomplikowanym życiem osobistym. Moim faworytem (poza pewną psychopatyczną matką, o której po prostu chciałoby się mieć osobną książkę) pozostaje ten ostatni: były mąż znanej poetki, ojciec nastoletniej Marii, której problemowy związek staje się przyczyną tragicznych wydarzeń, zapoczątkowując lawinę odkryć, wśród których to, kto jest obiektem uczuć małolaty będzie najmniej ważnym. Stary glina (jak go roboczo nazwę; jakoś dobrze kojarzy mi się to określenie) ma, jak na przedstawiciela swojego gatunku, zaskakująco skomplikowaną osobowość, co tłumaczą dopiero dokładniejsze wzmianki o jego młodości. Autor podrzuca te szczegóły niemalże przypadkowo, małymi porcjami, co pozwala zrozumieć działanie bohatera, zapobiegając jednocześnie sytuacji, w której staje się on przewidywalny. Daje się lubić; jest ojcem, który sam siebie określa jako człowieka, który na tym polu zawalił, nie przestaje jednak kochać córki i dbać o jej bezpieczeństwo; jest po prostu w wielu punktach bliski, jednocześnie będąc postacią, która wcale nie jest jednoznacznie dobra. Wręcz przeciwnie: wiele z jego decyzji i działań czytelnik nie pochwali, chociaż raczej będzie je rozumiał.
Niektóre sceny i ogólny nastrój przywodziły mi na myśl
film "Equilibrium", zwłaszcza tą jedną część.

   Punkt, a nawet kilka, dodam jeszcze autorowi za udaną zabawę emocjami czytelnika: mało która książka tak oddziaływała na mnie, sprawiając, że czułam nastrój dominujący w scenie. Z faktu, jak książka łatwo manipulowała moimi emocjami zdałam sobie sprawę dopiero po jej skończeniu i nie sposób było nie uśmiechnąć się z uznaniem. Całość pisana jest ciekawym, nieregularnym stylem, przeskakując z niemal rzeczowego opisu do innego, już o wiele bardziej nasyconego słownictwem emocjonalnym; sprawia to wrażenie kontrolowanego chaosu, w którym różne style pisania przyporządkowano po prostu bohaterom, a zmieniający się punkt widzenia ma za zadanie tylko lekko czytelnika dezorientować, by nie przyzwyczaił się za szybko i nie znudził. Nie nudzi nawet opis gry w szachy (przyznam bez bicia, że należę do kompletnych ignorantów w tej dziedzinie, nawet pomimo uznania dla graczy), który brzmi raczej jak starcie charakterów niż relacja z przesuwania pionków po planszy; podejrzewam, że żaden film nie potrafiłby przekazać tego lepiej, niż pan Strzeszewski. Będę się trzymać z daleka od wszelakich plansz szachowych, żeby nie zepsuć sobie wrażenia.

   Co mi się nie podoba? Okładka. Nie jest to rzecz, która wpływałaby na moją ocenę samej książki, jednak ilustracja, którą ją opatrzono zupełnie do niej nie pasuje, kojarząc się raczej z historyjkami o wampirach: wyzywająco ubrana pani z papierosem w ręku, z kubkiem? kawy? na tle mrocznej uliczki; można pomyśleć, że to prostytutka, choć w połączeniu ze świadomością, że czytać się będzie fantastykę i tytułem wychodzi niestety tak, a nie inaczej. Wampirzyca, o raju, no to będzie ciężko... Czy miała przedsatwiać którąś z bohaterek, może pracownicę Babilonu? Nie wiem i chyba się już nie dowiem.


   Kiedyś jeszcze wrócę do tej książki. Nie nastąpi to szybko, bo jednak pewne wrażenia potrzebują czasu, by odpowiednio okrzepnąć, z całą pewnością jednak wrócę do tego ponurego miasta, by sprawdzić, czy przemówi do mnie tak samo jak za pierwszym razem, a może raczej: by odkryć to, czego teraz nie dostrzegłam. Podejrzewam, że „Ród” to jedna z tych historii, których nie można poznać w całości za jednym tylko podejściem, bo zbyt wiele wątków ma wyraźnie drugie dno, a ich interpretacja może zmieniać się w zależności od wielu czynników. Trzeba jednak nastawić się na to, że nie jest to po prostu kryminał z wątkiem obyczajowym (bądź na odwrót) czy też „dziwna historyjka o duchach”, ale trzeba będzie dać jej szansę się rozwinąć, bo rozwiązania dawkowane są małymi, choć wiele zmieniającymi porcjami. Nie powiem wyraźnie: „lubię to”, bo pozostawia po sobie uczucie raczej smutku, niż satysfakcji, moim zdaniem jednak całość warta była poświęconego jej czasu.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Genius Creations, a ksiązkę można kupić TUTAJ.

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Ród
Autor: Emil Strzeszewski
Wydawnictwo: Genius Creations
Rok wydania: 2014
Liczba stron: 240


1 komentarz:

  1. Zgadzam się, że jest to tekst, który można odkrywać na nowo i sama pewnie za jakiś czas się skuszę na ponowne przeczytanie. Przy pierwszym podejściu niestety nie zrozumiałam wiele - czytałam z nadzieją na jakiś głębszy sens, ale koniec końców nie potrafiłam go odnaleźć i mocno się frustrowałam.

    OdpowiedzUsuń

Daj znać, że widzisz ten post - zostaw komentarz albo "lajka"! (: