Opowiem
Wam bajkę.
Dawno,
dawno temu, kiedy moje zainteresowanie szeroko pojętą fantastyką
dopiero raczkowało, wpadła mi w dłonie pewna wytarta, pognieciona
książeczka – cieniutka, ledwie dwieście stron z małym hakiem,
na dodatek z dziwną okładką. Widniał na niej obrazek
przedstawiający coś w rodzaju naprawdę kiczowatych okularów i
jakąś plątaninę drutów. I chociaż nie uważam się za
sentymentalnego typka, obudzony w środku nocy powiedziałbym, że
zaczynała się mniej-więcej tak:
"Niebo nad portem miało barwę ekranu monitora nastrojonego na nieistniejący kanał."
Miałem wówczas lat -naście i za nic nie powiedziałbym, że trzymam właśnie w rękach coś, co za parę lat nazywać będę jedną z najważniejszych książek w moim życiu. Że przeczytam ją do tego czasu mniej-więcej jeszcze z piętnaście razy, połowę z tego w oryginale po angielsku, że będę się przyłapywał na cytowaniu jej fragmentów z pamięci, a nawet w pewien pokręcony sposób z jej powodu otrę się o kłopoty z prawem.
"Niebo nad portem miało barwę ekranu monitora nastrojonego na nieistniejący kanał."
Miałem wówczas lat -naście i za nic nie powiedziałbym, że trzymam właśnie w rękach coś, co za parę lat nazywać będę jedną z najważniejszych książek w moim życiu. Że przeczytam ją do tego czasu mniej-więcej jeszcze z piętnaście razy, połowę z tego w oryginale po angielsku, że będę się przyłapywał na cytowaniu jej fragmentów z pamięci, a nawet w pewien pokręcony sposób z jej powodu otrę się o kłopoty z prawem.
Miałem pisać recenzję, a na razie wychodzi mi notka biograficzna. Świetnie.
"Sure", Case replied and sipped his beer. "Somebody's gotta be funny around here. Sure the fuck isn't you."
Dzięki, Case.
Próbujemy dalej.
Science Fiction do mniej-więcej tego momentu kojarzyło mi się głównie z Lemem, może trochę z Wellsem, trochę z Vernem. Z opowieściami o cudownych maszynach, podbojach przestworzy, kosmosu albo morskich głębin i wyludnionych stacjach badawczych na odległych planetach. Albo przeciwnie, o gościach z kosmosu, którzy wpadli, narozrabiali i, po spontanicznie zorganizowanym na tubylcach ludobójstwie, ostatecznie umarli na grypę. I tak podeszło się do cieniutkiej książeczki z niechęcią, z nudów, spodziewając typowego techno-slangu niezrozumiałego dla przeciętnego nastolatka - i historyjki wpadającej w jeden z powyższych schematów.
To, co
dostałem, bardziej wpasowywało się w nurt kryminału noir, ale
oprócz tego okraszone było ponurą wizją niedalekiej przyszłości,
w której światem pełnym jednakowych, brudnych i ciemnych miast rządzą olbrzymie korporacje toczące na całym
świecie swoje małe wojny, w której społeczne standardy poluzowały
się i odpadły jak stary pasek od alternatora, w której zabić
drugiego człowieka znaczyło tyle, co strzepnąć pyłek z ramienia.
Każdy nosił broń, każdy ćpał na potęgę, kradł i oszukiwał,
niektórzy montowali sobie w ciele elektroniczne usprawnienia, które
odbierały im jeszcze więcej z i tak już nikłego człowieczeństwa.
Na każdym kroku przemoc, seks i korupcja. No i cyberprzestrzeń, w
którą od dawna nie wchodziło się po prostu gapiąc w okno
Internet Eksplodera, a całym sobą. No... Prawie całym.
(Tekst
z okładki głosił: "kultowa powieść cyberpunkowa". To
było to słowo. Cyber-punk. Cybernetyka i moralny śmietnik. Czad.)
Głównym
bohaterem "Neuromancera" jest Henry Dorsett Case,
hacker-artysta (autor proponuje termin: "console cowboy",
który w naszym języku brzmi dużo mniej ewokatywnie - "kowboj konsoli"?), którego przykre
okoliczności (w postaci nie do końca zadowolonego z jego dokonań
klienta – oraz bojowej neurotoksyny radzieckiej produkcji)
pozbawiły możliwości wykonywania zawodu. Sprowadzony na samo dno i
uwięziony przez graniczącą ze skrajną biedą sytuację finansową
w Chiba City, Japonii, Case para się z przymusu drobnym procederem
przestępczym, kradnąc, przemycając, a czasami zabijając na
zlecenie, zadaje z bandą dwulicowych typów spod ciemnej gwiazdy i
coraz bardziej zbliża się do rzeczywistości foliowego worka z
notką "zaćpał się na śmierć", w międzyczasie
bezskutecznie i coraz bardziej rozpaczliwie poszukując lekarstwa na
swoją przypadłość. To jest – do momentu, w którym pojawia się
pewna nieznajoma, która wszystko odmienia.
(Tutaj ciekawostka – niby mamy do czynienia z klasycznym wątkiem z rodem z czarno-białych kryminałów, bo oto tajemnicza, niepokojąco piękna femme fatale wywraca życie protagonisty do góry nogami. Tutejsza femme fatale nosi jednak skórzaną kurtkę, ma na stałe przydrutowane do twarzy przeciwsłoneczne szkła z wbudowanym cyfrowym wyświetlaczem, a pod paznokciami skrywa wysuwające się parocentymetrowe ostrza, z których korzysta z niezwykłą wprawą... I niekrytą przyjemnością.)
W tenże sposób Case zostaje dostarczony i przedstawiony ekscentrycznemu miliarderowi nazwiskiem Armitage, który oferuje mu całkowite uzdrowienie z trapiącej go choroby. To jest, w zamian za powrót do dawnego fachu - i wyłączność na jego usługi.
Całość podejrzanie przypomina pakt zawarty z diabłem.
I, jak się ma później okazać, to określenie trochę na wyrost. W końcu diabeł przynajmniej jasno określa warunki kontraktu...
(Tutaj ciekawostka – niby mamy do czynienia z klasycznym wątkiem z rodem z czarno-białych kryminałów, bo oto tajemnicza, niepokojąco piękna femme fatale wywraca życie protagonisty do góry nogami. Tutejsza femme fatale nosi jednak skórzaną kurtkę, ma na stałe przydrutowane do twarzy przeciwsłoneczne szkła z wbudowanym cyfrowym wyświetlaczem, a pod paznokciami skrywa wysuwające się parocentymetrowe ostrza, z których korzysta z niezwykłą wprawą... I niekrytą przyjemnością.)
W tenże sposób Case zostaje dostarczony i przedstawiony ekscentrycznemu miliarderowi nazwiskiem Armitage, który oferuje mu całkowite uzdrowienie z trapiącej go choroby. To jest, w zamian za powrót do dawnego fachu - i wyłączność na jego usługi.
Całość podejrzanie przypomina pakt zawarty z diabłem.
I, jak się ma później okazać, to określenie trochę na wyrost. W końcu diabeł przynajmniej jasno określa warunki kontraktu...
Jedną
z najciekawszych cech "Neuromancera" jest sposób, w jaki
prowadzona jest narracja. Poszczególne sceny następują po sobie
chronologicznie, ale całość jest pofragmentowana, pocięta. Akcja,
kiedy musi, przeskakuje po prostu o jakiś czas do przodu bez choćby
słowa wyjaśnienia od narratora. To coś, do czego trzeba się
przyzwyczaić, a zanim się na dobre przyzwyczai, łatwo zgubić
wątek. Ale po oswojeniu... To jakby oglądało się w telewizji
naprawdę niezły thriller.
Styl jest różnorodny. Bywają tu suche opisy wydarzeń, a bywają porównania i metafory graniczące z poezją. Każdy element całości świetnie ze sobą współgra, razem budując ten niepowtarzalny, ciężki nastrój.
Wspominałem, że powieść Williama Gibsona była dla mnie czymś zupełnie nowym, niepowtarzalnym. I mogę z całą pewnością założyć, że podobne odczucia miał chyba każdy, kto w jego czasach czytywał fantastykę naukową. Dość powiedzieć, że niemal każdy dzisiejszy utwór - nieważne, czy literacki, czy filmowy, czy choćby gra komputerowa – noszący zaszczytną łatkę cyberpunku... Korzysta właściwie z tych samych motywów, które Gibson zawarł w swoim "Neuromancerze". Tu to wszystko pojawiło się po raz pierwszy: świadome sztuczne inteligencje pragnące wydostać się na wolność z ram oprogramowania, zaćpani hakerzy, którzy nie odróżniają już rzeczywistości od widziadeł malowanych przez cyberprzestrzeń, uliczni samuraje i korporacyjni ninja, nawet charakterystyczny dla konwencji slang, a w nim terminy takie jak "Lód" (właściwie, LOD – Logiczne Oprogramowanie Defensywne, w oryginale ICE) czy "wypłaszczenie" (tzn. zgon, oryg. "flatline")... To wszystko pochodzi z tej jednej książki. Tej jedynej w swoim rodzaju absolutnej biblii cyberpunku.
Styl jest różnorodny. Bywają tu suche opisy wydarzeń, a bywają porównania i metafory graniczące z poezją. Każdy element całości świetnie ze sobą współgra, razem budując ten niepowtarzalny, ciężki nastrój.
Wspominałem, że powieść Williama Gibsona była dla mnie czymś zupełnie nowym, niepowtarzalnym. I mogę z całą pewnością założyć, że podobne odczucia miał chyba każdy, kto w jego czasach czytywał fantastykę naukową. Dość powiedzieć, że niemal każdy dzisiejszy utwór - nieważne, czy literacki, czy filmowy, czy choćby gra komputerowa – noszący zaszczytną łatkę cyberpunku... Korzysta właściwie z tych samych motywów, które Gibson zawarł w swoim "Neuromancerze". Tu to wszystko pojawiło się po raz pierwszy: świadome sztuczne inteligencje pragnące wydostać się na wolność z ram oprogramowania, zaćpani hakerzy, którzy nie odróżniają już rzeczywistości od widziadeł malowanych przez cyberprzestrzeń, uliczni samuraje i korporacyjni ninja, nawet charakterystyczny dla konwencji slang, a w nim terminy takie jak "Lód" (właściwie, LOD – Logiczne Oprogramowanie Defensywne, w oryginale ICE) czy "wypłaszczenie" (tzn. zgon, oryg. "flatline")... To wszystko pochodzi z tej jednej książki. Tej jedynej w swoim rodzaju absolutnej biblii cyberpunku.
Na
zakończenie dodam, że Wydawnictwo MAG w najbliższym czasie planuje
wznowienie nie tylko "Neuromancera", ale i dwóch
pozostałych części Trylogii Ciągu: "Grafa Zero" i "Mony
Lisy Turbo", wszystkie trzy zebrane w jedną książkę. Nie
mogę się doczekać, by jeszcze raz wybrać się na spacer ponurymi ulicami Chiba City... Do czego zachęcam i Was, drodzy czytelnicy.
Drugiej takiej po prostu nie ma.
Informacje ogólne:
Tytuł oryginału: Neuromancer
Autor: William Gibson
Wydawnictwo: Fenix Publications
Informacje ogólne:
Tytuł oryginału: Neuromancer
Autor: William Gibson
Wydawnictwo: Fenix Publications
Rok wydania polskiego: 1992
Liczba stron: 213
Liczba stron: 213
Polecam od siebie świetne rytuały miłosne jeszcze raz polecam.
OdpowiedzUsuńLadna stron rytuały miłosne polecam.
OdpowiedzUsuńKapitalna strona, polecam bardzo https://cbradio.waw.pl/ bloga z artykułami o różnej tematyce.
OdpowiedzUsuń