
„Maszynopis z Kawonu” to taki właśnie zbiór odczuć.
Zwykłych, codziennych spraw, widzianych z perspektywy człowieka, który, widząc „tu
i teraz”, widzi o wiele więcej, opisuje to inaczej, bawi się słowami i
wrażeniami, przekazując obrazy i uczucia przepuszczone przez pryzmat własnego
postrzegania. Niczego nie upiększa, wręcz przeciwnie – niektóre z opisów są
wręcz okrutnie dosłowne, okraszone oceną, bez zagłębiania się w szczegóły
sytuacji. Gdyby chcieć streścić tę książkę, wyszłoby coś prostego: ot,
człowiek, który przeżywa swoje dni powszednie. Ale dochodzą do tego wszystkie
szczegóły mniejsze i większe: zapachy, światło, dźwięki, słowa, tak, że czasem
nie wiemy już, co jest czym, nie wiemy nawet, czy sam bohater je rozróżnia. Są
momenty bardziej „przyziemne”, ale są też takie, które można określić
kolokwialnie, mówiąc „odleciał w kosmos”.
Treść książki jest suto doprawiona erotyką, i głownie to
sprawia, że nie każdemu podeszłoby czytanie takiego tekstu. Z jednej strony,
jest nieupiększona – sceny seksu ujęte dosłownie, kawałek po kawałku. Z drugiej
– nie ma w tym wulgarności, a jest uczucie. Czy to powinno szokować? Nie sądzę.
Taki wydźwięk może za to dawać czytanie opisu masturbacji jedenastolatki, która
to scena byłaby sennym majakiem, choć akurat rozróżnienie tego, co jest snem, a
co nie, bywa momentami trudne. Osobiście, ostrożnie podchodzę do takich
kwestii, jednak część osób może się poczuć dotknięta.
Powieść nie jest jednolita. Udało mi się wychwycić dwa
główne nurty: człowieka mieszkającego z matką, wychodzącego wieczorem na
miasto, i drugiego, który żyje z kobietą, Tosią, którego to związku nie
tolerują ich rodziny. Czy to jedna i ta sama osoba, czy dwie różne? Pobocznie
dochodzą inni: znajomi, spotykane na ulicy osoby… Każda jest zbiorem cech i
słów, opisanym tak, że nie da się jej pomylić z inną. Mi najbardziej przypadł
do gustu lubiący zabawy słowne Daniel: „Słońce, słońce… a gdzie jest słoń be?”
„Maszynopis z Kawonu” pisany jest specyficznym językiem.
Można powiedzieć, że nie imają się go błędy – tyle zabiegów i wypaczeń
językowych zastosowano celowo. Poetyckość miesza się z twardymi opisami
zwykłych rzeczy, wzniosłe słowa z określeniami stricte medycznymi (swoją drogą,
czy ktoś policzył, ile razy pada słowo „amalgamat”?) Krótko mówiąc, jeśli masz,
czytelniku, wąski zasób słownictwa, to niewiele z książki zrozumiesz. Ale nie
wystarczy być oczytanym, bo kreatywność w użyciu specjalistycznych sformułować
wymaga dodatkowo sporej dozy wyobraźni, a i to nie gwarantuje sukcesu. W moim
odczuciu, książkę ta można zrozumieć na dwa sposoby, i dwa typy ludzi różnie ją
odbiorą: jedni zachwycą się głębią i kunsztem, w jaką autor bawi się słowami,
inni nie zrozumieją jej wcale po prostu. Gdzie w tym jestem ja? Powiedziałabym,
że gdzieś pomiędzy. Były momenty, które zachwycały mnie tym, jak bardzo bliskie
mi się wydają, inne z kolei najchętniej pominęłabym, bo zupełnie inaczej rzecz
widzę.
Ogółem, nie każdy odnajdzie się w zawiłościach i słownej
wirtuozerii autora, a część po prostu zgubi się już na wstępnie, nie znajdując
głębi w znanej przecież codzienności. Niemniej jednak, uważam, że warto
spróbować, choćby po to, żeby zaznajomić się z innym sposobem postrzegania
świata.
Za możliwość przeczytania książki dziękuję autorowi.
Tytuł oryginału: Maszynopis z Kawonu
Autor: Tomasz Kowalczyk
Wydawnictwo: Poligraf
Rok wydania polskiego: 2015
Ilość stron: 148
Dlatego też odmówiłem przeczytania tej książki - nie jestem pewien, ale możliwie, że mógłbym się zagubić w tej fantastycznej zawiłości i niezgodnie z prawdą mógłbym wydać negatywną recenzję. Dobrze, że Ty poradziłaś sobie z lekturą ;)
OdpowiedzUsuńJa po prostu musiałam spróbować, i nie wyszło tak źle, jak myślałam, że wyjdzie.
UsuńWłaśnie czekam na tę książkę. Jestem jej bardzo ciekawa.
OdpowiedzUsuńPowodzenia zatem! (;
Usuń