środa, 17 września 2014

Po burzy przyjdzie koniec. "Droga Królów" Brandona Sandersona

Niektóre książki są jak podstępne drapieżniki. Kryją się pod pozorem przydługiej, nudnawej powieści, którą czyta się niby mimochodem, by nagle zdać sobie sprawę, że zostało się wciągniętym w pułapkę. Czujność została uśpiona i pazury, nagle zaciśnięte na szyi, nie chcą puścić aż do końca. A potem zostaje już tylko ból.

„Drogę Królów” Sandersona zakupiłam bez zastanowienia, jeszcze przed premierą, i niecierpliwie czekałam, aż dotrze do moich rąk, a powodem tegoż zjawiska jest fakt, że niewielu autorów potrafi mnie tak uwieść stylem i kreacją świata jak właśnie pan Brandon, którego „Elantris” oraz trylogia o Zrodzonym z Mgły i upadku Ostatniego Imperium wciąż i wciąż wracają w moje ręce. Nowa powieść zaskoczyła mnie na wstępie – i to bardzo, choć pozytywnie. Jest to przede wszystkim potężne tomisko, jego objętość, jak i rozmiary wielokrotnie przekraczają dotychczasowe wydane dzieła. Drugą zaletą wpadającą w oko od razu są dołączone kolorowe karty z mapami i rozpiskami znaków i symboli, zrobione bardzo estetycznie i cieszące oko intensywnością barw i skomplikowaną strukturą.

Co w środku? Ano, powieść pisana jest w specyficzny sposób, znany już z „Elantris”, czyli przedstawia obraz sytuacji skupiając się w każdej części na tylko jednym z bohaterów, a te spojrzenia i wydarzenia podawane są naprzemian w wywołujący niedosyt sposób.

Na początku poznajemy Shallan, będącą w podróży, której celem jest dogonienie Jasnah Kholin – heretyczki, badaczki, chcąc zostać jej podopieczną i uczennicą, ale ma w tym tez dodatkowy cel, który nie do końca zgadza się z jej zasadami, ale jej sytuacja nie pozostawia innego wyboru. Sama Jasnah jest specyficzną postacią, bo poza odstępstwem od powszechnie uznanej wiary prowadzi tez badania, celu których nie wyjawia nikomu.

Drugim z głównych bohaterów jest Kaladin, nisko urodzony chłopak, a właściwie już mężczyzna, który z syna chirurga i nadziei rodziców na kontynuację nauki i rozwijanie odziedziczonego po ojcu talentu stał się najpierw żołnierzem, a następnie niewolnikiem po własnej stronie, zdradzonym i ciężko doświadczonym przez los i wojny. Jego życie odmienia się w bardzo nieoczekiwany sposób – dostaje towarzysza, a właściwie towarzyszkę, wiatrowego sprena, którego aparycja przypomina disneyowską wróżkę. Jednak prawdę o sobie samym i losie, jaki  czeka jego i kompanów, dopiero pozna, i nie będzie to prawda łatwa.

Wreszcie Dalinar Czarny Cierń, arystokrata, arcyksiążę, głowa rodu. Legendarny dowódca z Pancerzem i Ostrzem Odprysku, zdobytymi w walce. Ten człowiek, twardo stąpający po ziemi i trzymający się starożytnego kodeksu nie tylko na pokaz, zaczyna doświadczać wizji. Podczas każdej arcyburzy widuje ludzi z przeszłości, cierpiących i umierających, i słyszy głos każący mu zjednoczyć wszystkich arcyksiążąt pod sztandarem młodego króla. Musi się z tym spieszyć, bo nadchodzi niebezpieczeństwo, którego  mówiący do niego z zaświatów nie potrafił lub nie chciał nazwać. Jednak książęta żyją w pozornej zgodzie, a i to od niedawna, szukając tylko zaczepek i powodu do wojny domowej, a król to młokos ogarnięty paranoicznymi myślami, że ktoś próbuje go zabić. A czy same wizje nie są czasem tylko urojeniami zsyłanymi na starzejący się umysł, jak zdają się myśleć jego bliscy?

Ostatnim, choć o nim najmniej, ale przecież wcale nie traci przez to, jest Szeth, zwany Kłamcą. Kim jest? Jest Shinem, a poza tym zabójcą, bezgranicznie posłusznym każdemu, kto posiada jego Kamień Przysięgi. Taka osoba może zrobić z nim wszystko. Nie może jedynie wydać mu rozkazu, aby sam się zabił. Kłamca przechodzi z rąk do rąk, głownie pomniejszych przestępców, którzy za jego sprawą próbują dorobić się pozycji w swoim otoczeniu, nie wychodząc na tym najlepiej, aż w końcu trafia na pana, który pragnie wykorzystać jego wyjątkowe umiejętności do większego celu… Do czegoś, co Szeth już kiedyś robił, a co nadal wspomina z przerażeniem.

Do książki zabierałam się długo, a gdy w końcu mi się to udało, wpadłam po uszy. Ale nie od razu. Początkowo wydaje się nieco przydługa, opisy zdarzeń zbyt rozciągnięte, a same wydarzenia błahe lub nudnawe. Najgorzej w tym przypadku wygląda Dalinar i jego próby negocjacji z arcyksiążętami, u których stopniowo traci szacunek. Jednak za każdym razem trafia się na moment zaskoczenia i zwrotu akcji, który każe czytać dalej, a potem jest już tylko coraz szybciej i ciekawiej. Nie sposób nie docenić pod koniec faktu, że w powieści brak niedopowiedzeń, a ciąg przyczynowo skutkowy jest wyjątkowo jasny i kompletny, więc sposób przedstawienia wydarzeń pociąga tym bardziej.

Magia w powieści jest typowo sandersonowsko wyjątkowa: mamy Duszniki, będące tworami pół magicznymi, pół technicznymi, które zakłada się na dłoń, aby zmienić jedną rzecz w inną; spreny, będące… czym właściwie? Badacze nadal próbują odpowiedzieć na to pytanie, jak i na to, ile rodzajów sprenów  istnieje i jakie są ich możliwości, a także, czy to zjawiska przyciągają te małe duszki, czy też one je wywołują. Występują przy niemal wszystkich zjawiskach i emocjach, małe żywe stworzonka, różniące się kolorem i zachowaniem. Są też wręczcie Odpryski i zaginieni Świetliści, którzy posiadali bajeczne wręcz moce, ale odeszli, i nikt tak naprawdę nie wie, dlaczego.

Sam tom, jak już wspomniałam, jest ogromny. Moim głównym bólem jest to, że nie został wydany w twardej oprawie, i trzeba naprawdę wielkiej ostrożności, aby nie zniszczył się podczas czytania. Klejony grzbiet jest wyjątkowo wrażliwy na urazy przy takiej objętości, bałam się nawet, że może się rozłamać, a chociaż zdaję sobie sprawę, że z grubszą okładką byłoby to tomiszcze jeszcze cięższe, to jednak uważam, że ostatecznie jest to korzystniejsza opcja. Ponadto, dołączone na końcu kolorowe strony z lakierowanego papieru po prostu wypadają – klej nie trzyma ich wystarczająco mocno, nie zdążyłam ich jeszcze obejrzeć, a już latały luzem.

Drugą kwestię stanowi sama okładka – nie wiem, co kierowało wydawcą, ale nijak nie przystaje do klimatu opowieści, w której mamy pięknych, epickich Odpryskowych, których moc bierze się z burzowego światła i zawarta jest w pancerzu, a ostrze to nic innego jak samo przyzywane i zestalone światło… tymczasem polska okładka prezentuje nam tradycyjny zakuty łeb, człowieka w topornej blaszanej puszce.  Drugi tom również rozczarowuje pod tym względem, po zapowiedziach widać, iż postać na okładce zmienia tylko pozę i kolorystykę tła. Tymczasem wydania zagraniczne są tak pięknie zilustrowane!



Droga Królów to powieść, która wywołała u mnie kaca na kilka dni, a tęsknotę za dalszą częścią na kolejne miesiące. Jest tam wszystko: magia, nauka, intrygi dworskie, polowania, wojna… mieszanka wybuchowa. Na szczęście, drugi tom pojawić ma się w polskim wydaniu już 3 grudnia, więc nie przyjdzie mi tęsknic tak długo, jak się tego obawiałam. 

Dane ogólne:
Tytuł oryginału: The Way of Kings
Autor: Brandon Sanderson
Wydawnictwo: Mag
Rok wydania polskiego: 2014
Ilość stron: 960


wtorek, 9 września 2014

5 książek, które chciałabym/chciałbym postawić na półce, ale prawdopodobnie do tego nigdy nie dojdzie

Pomysł podkradziony Serenity, a jako że "Droga Królów" magicznym sposobem się ciągnie, i końca nie widać, można się nieco pobawić. Swoją drogą, takich książkowych zjawisk mogłoby być więcej, bo w przypadku wszelakich dzieł pana Sandersona zupełnie mi to nie przeszkadza... im więcej, tym lepiej.

Właściwie wzięłam się za to dość pochopnie, bo po chwili zastanowienia wyszło mi, że to, co tak bardzo bardzo chcę, to już mam... a reszta, to... Zobaczmy,

Będę oszukiwać, bo pewnych rzeczy nie da się nie wymienić w jednym punkcie.

1. Kushiel's Justice, Kushiel's Mercy, Naamah's Kiss, Naamah's Curse. Naamah's Blessing. Czyli, krótko mówiąc, dalsze części po Trylogii Kuszielowskiej i jednym jedynym wydanym tomem z trylogii Imriela. Ostatnia z tych książek doczekała się wydania w Polsce w roku 2011 a o dalszych cisza... i mam straszliwy weltschmerz, że się w ogóle już nie pojawią. Krzywda, krzywda wielce, bo zdążyłam polubić tę serię.


2. Cudowne, pięknie ilustrowane rysunkami Alana Lee dzieła Tolkiena, wydawnictwa Amber. Dlaczego? Bo miałam je w rękach raz i nie mogłam się oderwać. A dlaczego zapewne nie? Bo... część mam już, ale w wersji tańszej i uboższej. Kupować coś, co się już ma, po prostu by to zmienić na "lepszy model"? Ech, jest tyle innych, które czekają na to, by wpaść w moje łapki, więc jakże to tak?...


3. Archanioł Sharon Shinn. Nie znam tej książki, po prostu... chcę. Ciągnie mnie. Ale jeśli jest dostępna, to używka za miliony złotych, więc, najprościej w świecie, tylko jeśli trafię tanio. A wątpię, bym trafiła, zdaje się, że sporo osób jej poszukuje.


4. The Asylum for Wayward Victorian Girls autorstwa panny Emilie Autumn. Nigdy nie przetłumaczona na polski, chociaż byłabym szczęśliwa z wydania po angielsku, w jakimkolwiek stanie. To po prostu must have z dopiskiem "nigdy nigdzie nie uda ci się tego dostać, chyba, że wywędrujesz do Stanów i będziesz zarabiać kupę kasy". Boli mnie samo istnienie tej książki. Po prostu chciałabym ją choć raz w życiu chociaż dotknąć i obejrzeć. 


5. Tom czwarty i ostatni tetralogii Kroniki Hjorwardu Nika Pierumowa. O pierwszym pisałam w poprzedniej notce. Jako uzasadnienie braku polskiego wydania tego jedynego tomu, Wikipedia podaje: "Niestety, dotychczas nie wiadomo, kiedy książka trafi na półki księgarń, gdyż ze względu na objętość dzieła nie można go wydać w jednym tomie." No, czy tylko mnie boli... tyłek na takie coś? Dzięki człowiekom z wydawnictwa Prószyński i S-ka Тысяча лет Хрофта pozostanie pisane jedynie tymi cudownymi znaczkami. Chyba, że Rosja roztoczy nad nami kiedyś czułą opiekę i będziemy musieli się ich uczyć.


Zadziwiające, ile bólów się odzywa podczas tworzenia takiej listy. A nawet i agresji w pewnym momencie, ych... Trudno żyć ze świadomością, że nie przeczytasz we własnym języku o dalszych losach swoich ulubionych i nieulubionych bohaterów, ponieważ nie i już od wydawnictwa. 

W każdym razie, musiałam, i dziękuję za cierpliwość tym, co przeczytali.


* * *

Trzy grosze od Milczka.

Rozpatrując ten sam problem:

1. Xenos Dana Abnetta, część pierwsza trylogii Eisenhorna. Pozostałe dwie - Malleus, Hereticus - mam, pierwszej upolować nie potrafię: albo nie mają nigdzie w miejscach, w których zwykłem bywać, albo mają, tylko akurat nawet głodować nie mam za co. Ot, złośliwość losu.
Na dodruk, oczywiście, nie zanosi się - Black Library nie dogaduje się ostatnio z żadnym polskim wydawnictwem i sporo wskazuje na to, że to nie ulegnie zmianie.
Pewnie, w oryginale czytać mogę, ale mieć jedną po angielsku, a pozostałe po polsku? Coś kłuje w piersi, prawda?
Ech... Moja wina, mogłem zainteresować się wcześniej.


Rany Julek, ależ paszcza.

2. Malleus Maleficarum H. Kraemera, wydanie kompletne, czyli Młot na Czarownice (nic osobistego, kochanie). Na mojej półce stoi jeno okrojony i uwspółcześniony egzemplarz w przekładzie Stanisława Ząbkowica, uwspółcześniony przez Joannę Paprocką i okrojony z najciekawszej części, czyli rozdziału trzeciego - poświęconego metodom prowadzenia śledztwa i tor... przesłuchań. Poza moim zasięgiem - bo musiałbym wziąć się za okradanie uniwersyteckich bibliotek, by zdobyć to cudeńko na własność.



Ach, ten surowy design okładki... Dziś już takich nie robią.


3. Mistborn Adventure Game: Alloy of Law Supplement. Bo chociaż Sandersona uwielbiam, a system RPG bazujący na jednej z najbardziej znanych serii tegoż autora jest zdecydowanie ciekawy, to idea płacenia prawie dwóch stówek za cieniutką książeczkę, a potem modlenia się, że legendarna poczta Najniepodleglejszego Kraju Świata nie zgubi jej gdzieś po drodze... jakoś nie przemawia do mnie zbytnio.


Czy czyta nas jakiś wyjątkowo miły i uczynny prezes dużego polskiego wydawnictwa? Mam szczerą nadzieję, że tak.



4. Oryginalne wydanie całej serii Glena Cooka o Czarnej Kompanii, w dwunastu tomach. Jak pisała wcześniej Vyar, szkoda wymieniać na lepszy model - nawet jeśli wydane przez Dom Wydawniczy Rebis Kroniki Czarnej Kompanii i późniejsze wydrukowano na tandetnym, gazetowym papierze...
Dziwię się. Wydana przez Rebis "Diuna" była piękna. Wszystkie dzieła Dicka były piękne. A jeden z najważniejszych cyklów dark fantasy... dostaje coś takiego?!
Chociaż tłumaczenie jest w miarę dobre. No ale jeśli można w oryginale, kto by nie chciał?


No i jeszcze jedno: przynajmniej okładki jakoś nawiązują do treści powieści.

5. The King In Yellow Roberta Chambersa, a konkretniej to wydanie:


Nic dodać, nic ująć. Cudne... I niemożliwe do dostania, chyba że zna się wszystkie antykwariaty za Wielką Wodą.

Trochę mi głupio, że moim pierwszym występem jest ta wyliczanka fanaberii, ale hej, przynajmniej w końcu ruszyłem się do pisania!
Dzięki za uwagę, moi drodzy.