„Błękitny Manuskrypt” zwraca uwagę. Przyciąga swoim
specyficznym urokiem, aż trzeba ulec. I co potem? Trzeba wytrwać do końca, nie ważne, ile
przeszkód będzie po drodze. Przeczytanie opisu na okładce tak naprawdę nie mówi
nam o zawartości nic, choć jest to okładka piękna, co zresztą skłoniło mnie aż
do zakupu kompletnie nie znanej mi powieści.
Fabuła ma obracać się wokół samego manuskryptu, tajemniczego
i starożytnego dzieła, wyjątkowego już przez to, jak wygląda: złote litery
spisane na granatowych kartach. Manuskrypt został, ponadto, podzielony: każda z
jego kart wędruje po kolekcjonerskim świecie osobno, warta fortunę. Ale przede
wszystkim są wykopaliska – prowadzone przez grupę archeologów, wybuchową
mieszankę narodów, w poszukiwaniu ceramiki lustrowej. W tym celu muszą współpracować z miejscową
ludnością, i wychodzi im to lepiej lub gorzej, bo chociaż tubylcy są bardzo
ciekawi i chętni na dodatkowy zarobek, pewne rzeczy są i muszą pozostać dla
nich święte i nietykalne. Jak ta działalność łączy się z samym tytułowym
artefaktem? Nie wiadomo.
Tak naprawdę tej fabuły jest niewiele – powiedziałabym, że
wręcz niezbędne minimum, by to wszystko miało jakiś początek i cel. Nie wystarczy tego jednak, by zrozumieć sens
pojawiających się kolejnych wątków, zwłaszcza, gdy nagle wchodzi motyw z
historią twórcy manuskryptu lub pojawia się starzec snujący legendy. Jest to
bardzo ładnie wpasowane w klimat miejsca, ale już nijak ma się do samej treści książki.
Notabene, opowieść ślepego starca jest jednym z najmocniejszych i
najciekawszych punktów tutaj, przejmuje i odrobinę przeraża, opowiedziana jest
w sposób sprawiający, że naprawdę można byłoby w nią uwierzyć, choć scena
pojawiająca się przed oczami jest jak rodem z horroru.
Jednym z głównych wątków są relacje między uczestnikami
wyprawy badawczej. I jest to też jeden z najsłabszych, moim zdaniem, punktów
książki. Zostały one przede wszystkim potraktowane powierzchownie i prosto:
ktoś jest kimś zainteresowany, ktoś na kogoś nie zwraca uwagi, komuś jest
przykro, i… tyle. Po jednym zdaniu, aby określić, co i jak. Taka formalność,
jakby na dowód, że bohaterowie są ludźmi i czasem coś czują. Ale tak właściwie
nie do końca wiadomo, co, i po co.
Trudno mi tu mówić o samych postaciach, ponieważ,
przysłowiowo, są, ale jakoby ich nie było. Tym, co je określa, jest imię,
czasem jedynie przezwisko, i jedna charakterystyczna cecha. Zohra jest
mieszanego pochodzenia, i właściwie o niej wiemy najwięcej, bo poznajemy
wydarzenia jakby z jej perspektywy. Poza tym jest Okularnik, podobno Niemiec,
Spaghetti, który właściwie nie bardzo chyba sam wie kim jest, Donatella –
klasyczna włoszka, Kodama-San, będący chyba tylko po to, by był tam jakiś
azjata, i… właściwie już sama nie pamiętam, kto jeszcze, a trochę ich było. Nie
da się ich ani lubić, ani nienawidzić – zaraz po poznaniu stają się obojętnym
tłumkiem. Lepiej jest z tubylcami – mały Mahmud to uroczy rozrabiaka, uczący
resztę arabskiego, niewidomy starzec, szepczący swoje opowieści do Drzewa
Życzeń, ma w sobie odrobinę intrygującego, orientalnego uroku, a tajemnicza
piękność, Zajnab, pojawia się i znika, choć chyba nie jest aż tak skryta, jak
sama by tego chciała. Ale to przecież nie o nich tu chodzi, prawda?
Sporadycznie pojawiają się obrazy z przeszłości. Jedna
dotyczy bezpośrednio tytułowego manuskryptu (no wreszcie!), a dokładnie jego
twórcy. Tu opis jest nieco dokładniejszy, poznajemy samego skrybę, od jego
najmłodszych lat, rodziny, aż po obecny stan zdrowia i obawę o to, czy zdąży
dokończyć dzieło swojego życia. Do jego samotni wpada od czasu do czasu, jak
natrętna mucha, matka kalifa, na której to zlecenie powstaje manuskrypt i która
próbuje przestawić skrybie swoją wizję co do tego, a nie obyło się bez
kilkukrotnej zmiany zdania. I brzmi to prawie tak, jakby nie było się do czego
przyczepić, a jednak to zrobię. O ile członkowie wyprawy są przyziemni i prości
do bólu, o tyle pan skryba jest kompletnie odrealniony. Całe życie spędza w
swoich wizjach o manuskrypcie, przeżywając od czasu do czasu swoją ciężką drogę
na to stanowisko i zdobywanie umiejętności, jest uduchowniony jak przysłowiowy
święty turecki i czuć w tym wszystkim sztuczność, choć może to być jedynie
kwestia języka używanego przy opisie akurat tych scen.
Drugą kwestią, rozpraszającą uczuciowe i wydobywcze wzloty i
upadki międzynarodowej drużyny, jest sam kalif, będący niestety klasycznie
literaturowym przykładem tego urzędu –
nie bardzo potrafiącym wyściubić nos poza własną wielkość i geniusz, chociaż
wyraźnie nie jest osobą głupią.
Trudno mi pisać o tej książce. Zachwyciła mnie na początku,
różnorodność pochodzenia ludzi prowadzących wykopaliska, ich próby zapoznania
się z miejscową kulturą, wreszcie sama działalność, zapowiadały się bardzo
interesująco, licząc do tego dwoistość charakteru Zohry i te kilka cech, które sprawiały,
że reszta wydawała się być wybuchową mieszanką, która będzie eksplodować raz po
raz, jeśli nie konfliktami, to mnóstwem zabawnych i niezręcznych sytuacji.
Naprawdę miało to potężny potencjał, który kompletnie nie został wykorzystany.
Wygląda to tak, jakby autorce, po tych paru stronach wprowadzenia, nagle
umknęła koncepcja, i już trzeba było to jakoś doprowadzić do końca. Co z tymi
wykopaliskami? Co ze świątynią, na terenie której mieli kopać? Te wątki zostały
potraktowane pobieżnie, by pozostawić miejsce na zabawy słowami i stylem,
które, w mojej opinii, zupełnie się nie udały, gdyż zamiast głębi i tajemniczości
mamy chaos i sztuczność, trywialne wątki osobiste i banalnie opowiedzianą
przeszłość; wiele postaci, ale żadnego charakteru, sporo wydarzeń, ale
pozbawionych akcji. Podziękować muszę za ślepego starca, Drzewo Życzeń i jego z
nim rozmowy, gdyby nie to, nie wytrwałabym przy tej książce do jej zakończenia.
Zajęła mi stanowczo za dużo długich wieczorów, jak na tak cienki, mały tom.
Dane ogólne:
Tytuł oryginału: The Blue Manuscript
Autor: Sabiha Al-Khemir
Wydawnictwo: Lambook
Rok wydania: 2012
Ilość stron: 336
A mówiłem, żeby nie oceniać po okładce? No?
OdpowiedzUsuńTo teraz oceń po cenie i będzie tak jakby w sam raz.
UsuńHuh. You made a valid point.
UsuńPonieważ mnie nawet okładka nie porywa, będę unikać :) Choć zabawa koncepcją brzmi interesująco.
OdpowiedzUsuń